Popularność aplikacji Pokémon Go dawno przerosła oczekiwania jej twórców. Ale też właścicieli aplikacji i portali konkurencyjnych. W tej chwili więcej osób gra w Pokémon Go, niż korzysta z Tindera (aplikacji randkowej) i Twittera. Uproszczając: więcej osób woli grać niż szukać partnera na krótszą lub dłuższą chwilę albo przerzucać się newsami na portalu społecznościowym.
Użytkownicy grają średnio 44 minuty dziennie. Wydaje się, że niewiele, ale zauważmy, że krócej korzystają z innych aplikacji: WhatsAppa (30 minut), Instagrama (25 minut) czy Snapchata (22 minuty). No i grają codziennie. Amerykanie szukają w aplikacji szans na zwalczenie otyłości. „New York Times” wyrokuje zaś, że Pokémon Go to przejaw nostalgii, odczuwanej przez pokolenie millenialsów, którzy „najwyraźniej zaczynają dorośleć”. Innymi słowy: przerzucać się z aktywności w pełni wirtualnych na wirtualne tylko częściowo.
Gra sama w sobie wydaje się niegroźna. A poza tym – pocieszają co niektórzy – zmusza do wychodzenia z domu, do ruchu na świeżym powietrzu, do czujności. Sytuacja się komplikuje, kiedy gracz fiksuje się na grze tak bardzo, że zapomina o Bożym świecie. Skutki bywają rozmaite... Przytoczmy kilka znamiennych historii – ku przestrodze:
1. Pewien Amerykanin z pomocą aplikacji został namierzony przez swoją dziewczynę. Dowiedziała się mianowicie, że znalazł Pokémona w… mieszkaniu swojej byłej partnerki. Gra zdradziła, że – nomen omen – mężczyzna dopuścił się zdrady. Obecna dziewczyna podobno wciąż się z nim nie skontaktowała. I trudno się jej dziwić.
2. Pewna 19-letnia Amerykanka odszukała Pokémona nieopodal rzeki. W rzece znalazła zaś przy okazji coś, czego nie szukała – ciało. „Chciałam odszukać Pokémona w jego naturalnym środowisku – relacjonowała portalowi KTVQ. – Spacerowałam wzdłuż mostu i dojrzałam coś w wodzie. Chwilę trwało, zanim pojęłam, że to ciało”. W sprawie wszczęto już śledztwo.
3. Niesforne Pokémony pojawiają się czasem w zupełnie niespodziewanych i niewłaściwych miejscach. Na przykład w toaletach, w domach pogrzebowych, na salach porodowych, w klubach ze striptizem, na cmentarzach... Rozmaite służby przestrzegają ponadto, żeby uważać na przejściach dla pieszych, przystankach i stacjach metra. Bywa, że Pokémon zaczaja się tuż za żółtą linią ostrzegawczą – nie warto iść jego śladem.
Which is worse, a Pokemon being at a funeral home mid-wake, or me knowing that he's there? pic.twitter.com/vLE5oKa3Vd
— David S. Bernstein (@dbernstein) 12 lipca 2016
Głośny był (i pozostaje) zwłaszcza przypadek Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Jego administratorzy apelują, żeby uszanować powagę miejsca i zaprzestać grania w obrębie muzeum o takim konkretnie charakterze. Podobny casus mamy w Polsce – na Pokémony można się natknąć w Auschwitz-Birkenau. Zwiedzający z pewnością – i słusznie – czują się zniesmaczeni.
4. Pokémony czynią czasem złodzieja. Co niektórzy usiłują zwabić niewinnych graczy w miejsca ustronne, przekonując ich, że to istne kłębowisko Pokémonów. Tacy gracze to łatwy cel. Policja w Missouri przestrzega, żeby uważać na ustawienia lokalizacji, z których rabusie chętnie korzystają. Nie wpuszczajmy do domu też obcych, którzy przekonują nas, że wpadli tylko złowić Pokémona.
5. Pokémony bywają sprawcami wypadków. A mówiąc uczciwie – gracze bywają nieuważni. W Stanach Zjednoczonych notuje się przypadki poparzeń (od słońca i wielogodzinnych wędrówek za pokemonami), jeden z graczy spadł z deskorolki i się pokaleczył. Krótko mówiąc: wypada odrywać czasem wzrok od ekranu.
6. Uwaga na fałszywych trenerów! W sieci powoli zaczynają się ogłaszać osoby, które twierdzą, że skutecznego łapania Pokémonów potrafią nas nauczyć, a raczej nas w tym wyręczyć. Za niewielką opłatą, rzecz jasna (20 dol. za godzinę). Pseurotrenerzy piszą na przykład zachęcająco: „Daj mi dostęp do swojego konta przez cztery godziny. Wyłapię wszystkie Pokémony z okolicy”. Cóż, lepiej zdać się na własne umiejętności.
Zresztą co to za frajda, jeśli ktoś kolekcjonuje Pokémony w naszym imieniu? Jeśli już, to lepiej samodzielnie. I ostrożnie.