Alleluja awantura
Kościół nie chce „Hallelujah” Cohena? Tym lepiej dla Cohena i tym gorzej dla wiernych
Z kościelną popularnością piosenki Leonarda Cohena „Hallelujah” zetknąłem się całkiem niedawno. Parę tygodni temu na Podlasiu na ślubie, na którym byłem, organista zaśpiewał ku mojemu zdziwieniu ten utwór. W wersji bardzo emocjonalnej, ale idącej bardziej w stronę Niemena niż Cohena. Nie tak dobrze jak ksiądz Andrzej w bijącym rekordy popularności klipie na YouTubie, ale na pewno w sposób budzący szacunek. Tyle że z polskim tekstem, ale zupełnie innym niż znane od lat tłumaczenie Macieja Zembatego. Szło to mniej więcej tak: „Więc chwalmy Pana głośno tak / Za miłość tę, za wielki dar / Śpiewajmy i wołajmy Alleluja”. Ja usłyszałem wyraźnie „tą” zamiast „tę”, ale nawet błąd językowy można w tym wypadku wybaczyć. Piosenka Cohena ma bowiem tak nieprawdopodobny ładunek zaklęty w samej progresji akordowej i melodii, że słowa mógłby dopisać zespół Weekend, a zaśpiewać je Popek – i ciągle byłoby to wzruszające. Szczególnie w takich podniosłych okolicznościach. Nie dziwię się więc, że w poszukiwaniu alternatywy dla wyświechtanego „Ave Maria” młode pary upodobały sobie właśnie „Hallelujah”. Estetycznie to kierunek niezły, choć w istocie nieco zaskakujący.
Skąd to zaskoczenie? Ano właśnie z oryginału, który w poetycki sposób, nawiązując do starotestamentowej historii Dawida, sugeruje, by jednak poluzować nieco religijne ograniczenia i konwenanse. A śpiewa go w pierwotnej wersji kanadyjski Żyd zafascynowany buddyzmem. W sumie więc nawet w tej wersji uproszczonej z „chwalmy Pana głośno tak” oznaczał ów Cohen pewne poluzowanie obyczajów w konserwatywnym polskim Kościele. Dodatkowo wersja, w której ten utwór dotarł do mas, to znana z filmu „Shrek” interpretacja Rufusa Wainwrighta, świetnego amerykańskiego wokalisty, a przy tym zdeklarowanego geja.