Jeszcze w listopadzie 60 tirów przywiozło do Warszawy elementy świątecznych iluminacji, które na 20 km stołecznych ulic zakładało potem 50 montażystów. Mają świecić się od 9 grudnia, zdemontowane zostaną dopiero w pierwszych dniach lutego. To duże przedsięwzięcie, bo gdyby stołeczna iluminacja miała być pojedynczym łańcuchem świetlówek, liczyłaby 680 km długości, czyli tyle co trasa z Gdańska do Zakopanego. Dlatego budżet, który w ciągu kilku najbliższych lat wyda stolica na projekty i wykonanie elementów oświetlenia, montaż, serwisowanie, demontaż i przechowywanie poza sezonem, to 6,5 mln zł. Jednak ponieważ całość składa się z energooszczędnych świetlówek ledowych, urząd miasta zapewnia, że wyda w ten sposób tylko 70 zł za godzinę pracy iluminacji. Jak na efekt – niedużo.
Potrzeba mocnego zaznaczenia oświetleniem prestiżu miejsca konkuruje więc z koniecznością wykazania się przez urząd miasta ekologicznym podejściem. Iluminacja stolicy jest w końcu największa w Polsce i należy do największych w Europie. Choć jej elementy noszą tak kiczowate nazwy, jak „Królewski paw”, „Kraina Lodu” czy wreszcie „Przez Świetliste Bramy do Nowego Światu”, całość spotyka się z przychylnością mieszkańców. – Skoro grudzień jest czasem konsumpcji ponad miarę, świecimy wtedy też ponad miarę. Oświetlenie świąteczne nie pełni w końcu roli użytkowej, tylko prestiżową. Ma się skrzyć, a girlandy sztucznych gwiazd mają przyćmić te prawdziwe na niebie – mówi dr hab. Jacek Schindler z Uniwersytetu Wrocławskiego. Dodaje, że tym samym świąteczne ledy wpisują się w szersze zagadnienie sposobów oświetlania współczesnych miast. Ich przestrzeń wciąż pełni funkcje reprezentacyjne, a jej oświetlenie ma znaczenie marketingowe, prestiżowe.