Gary Lineker powiedział kiedyś, że piłka nożna to taki sport, w którym po boisku biega 22 facetów, a na końcu i tak wygrywają Niemcy. Teraz to powiedzenie jak ulał pasuje do świata skoków – rywalizuje 50, a najlepszy jest Kamil Stoch.
Wygrać wszystkie konkursy Turnieju Czterech Skoczni to naprawdę coś, głównie ze względu na tempo, w jakim zawody są rozgrywane, oraz prestiż, jaki imprezie towarzyszy. Sukces Stocha powoduje zbiorową egzaltację, trwa licytacja na pompatyczne opisy jego dokonania, i okazuje się, że nie tyle powtórzył sukces Svena Hannawalda sprzed 16 lat, ile go przebił, ponieważ zwyciężył w klasyfikacji końcowej turnieju z większą przewagą niż wówczas Niemiec. Może i ma to znaczenie – dla statystyków.
Fascynująca jest w Stochu cecha największych mistrzów, że mimo kolekcji tytułów – w przypadku Kamila to przecież podwójne mistrzostwo olimpijskie, mistrzostwo świata, Puchar Świata i poprzedni Turniej Czterech Skoczni – wciąż ma potrzebę zaznaczania swojej obecności w historii na nowy sposób.
Skoki to zagadkowy sport
Stoch to człowiek z klasą, bywając przed kamerami, powtarza mantrę z podziękowaniami dla trenerów oraz kolegów z drużyny, z którymi może konie kraść. Nie słychać, aby więcej i ciężej trenował, był bardziej otwarty na eksperymenty w służbie swojej sportowej profesji, nie ma jakichś niesamowitych warunków fizycznych, akurat w skokach bardzo pomocnych. Nie ma też nawet swojej bułki z bananem, jak mistrz Małysz. Coś, co go wyróżnia, to na pewno odporność psychiczna. Stoch po prostu nie pęka w żadnych okolicznościach.
Kolegów z kadry, prowadzonych przez ten sam sztab szkoleniowy, według tych samych metod, wyprzedza o kilka długości. Już kolejny raz obnoszą go po zeskoku na ramionach, ale życie w długim cieniu rzucanym przez Kamila z pewnością ich nie zadowala.