Trójkąty na karku przypominają nieco gwiazdę Dawida. To nava yoni yantra symbolizująca równowagę pierwiastka żeńskiego i męskiego. Na przedramionach runy natchnienia i ochrony. Tuż obok blizn po żyletce. Na piersiach słońce.
Marcin Wawrzyńczak, rocznik ’68, miał ze 20 lat, gdy zrobił sobie pierwsze tatuaże. Żeby się wzmocnić. Słuchał też punka, metalu, ćwiczył aikido. W latach 90. stworzył jedno z pierwszych w stolicy studiów tatuażu i jeden z lepszych fanzinów w kraju. Studio przejęli wspólnicy, pismo upadło. Tatuaże i chęć życia poza systemem zostały.
Anglistyka dała mu fach tłumacza. Żona Matylda, specjalistka od charakteryzacji teatralnej, trzy córki: Tolę, Lenę i Ludwikę. Uciekając przed systemem, przenieśli się w połowie lat dwutysięcznych na Podlasie, ale tam byli jedynymi dziwakami we wsi. Ruszyli więc pod Sejny, mając nadzieję, że pogranicze przyjmie ich jak matka. Znaleźli miejscówkę po dawnym folwarku i zbudowali, jak mówią Litwini, dwaras z gliny. Trzy lata przetrwali wśród piasków, jezior i melancholii, siedząc miesiącami sami. Wtedy Marcin przypomniał sobie o Kotlinie Jeleniogórskiej, którą poznał w latach 90. Stwierdził, że jeśli gdzieś jest grupa podobnych do nich freaków, to tylko tam.
Przejechali Polskę po przekątnej. Okolice Szklarskiej Poręby od razu ich zakręciły. Poszli do szkoły w Kopańcu, a tam dzieci z Holandii, Niemiec, Włoch i wielu takich jak oni. Mieszkanie wynajęli u Anglika. W Kotlinie Jeleniogórskiej wszyscy w zasadzie są przyjezdni. Tyle że jednych przesiedlono tu w latach 40., inni przyjechali później z własnej woli. – To prawdziwy euroregion i republika dziwaków – twierdzi Marcin Wawrzyńczak. – Na dodatek jest pięknie i bardzo ciekawie. Sto kilometrów stąd są już przede wszystkim nowe budynki.