Po kilkunastu latach Hiszpania znów została mistrzem świata w koszykówce. W finale z Argentyńczykami wątpliwości nie było. Wynik jest wymowny i odzwierciedla wydarzenia na boisku: 95:75. Polacy w ćwierćfinale przegrali z późniejszymi mistrzami 12 punktami. Czy można z tego porównania wyciągać jakieś optymistyczne wnioski? Chyba żadnych poza wzmocnieniem niezłego samopoczucia, bo nasza kadra spisała się nadspodziewanie dobrze.
W nagrodę polscy koszykarze spotkali się z amerykańskimi w ostatnim meczu chińskich mistrzostw świata. Nie trzeba chyba dodawać, że reprezentacja USA grała przeciw Polakom za karę z powodu złego sprawowania, bo tylko tak można traktować potyczkę, której stawką jest siódme miejsce w turnieju.
Dla Polaków mecz z USA był wydarzeniem
Niespodzianki nie było. Stany Zjednoczone wygrały 13 punktami. Było 87 do 74. Mniej wnikliwi obserwatorzy zawodów muszą wiedzieć, że w drużynie USA prawdziwymi gwiazdami byli tylko trenerzy; przede wszystkim słynni Gregg Popovich i Steve Kerr. Do Chin przyjechali gracze nie najlepsi, a ci, którzy mieli na to ochotę. Tak czy owak dla Polaków występ przeciwko oficjalnemu teamowi USA był wydarzeniem, które może się już w ich karierze nie powtórzyć.
Jednak wszystko, co ważne dla polskiej ekipy w tej imprezie, to, co spowodowało, że osiągnęła niekwestionowany sukces, zdarzyło się znacznie wcześniej. Trener Mike Taylor potrafił stworzyć drużynę, którą sami zawodnicy nazywają jedną wielką rodziną. Duch zespołowości był na tyle istotny, że pozwolił na wygrane w grupie eliminacyjnej z Wenezuelą, Wybrzeżem Kości Słoniowej, a przede wszystkim – po nadzwyczajnych emocjach –