Euforii nie będzie, bo Polacy są przecież mistrzami świata, i to drugi raz z rzędu. Z drugiej strony od ośmiu lat europejskich medali nie było, więc brąz trzeba docenić.
Pobudka Polaków
W półfinale ze Słowenią nasi reprezentanci nie byli sobą. Wyglądali na zdziwionych rozwojem wypadków na boisku w Lublanie. Dobrze, że po dwóch dniach w paryskiej potyczce z gospodarzami otrząsnęli się z tego stanu. Trzeba jednak pamiętać, że Francuzi nie dość, że wojowali w półfinale z Serbami przez aż pięć setów, to jeszcze mieli dobę mniej na uporanie się ze zmęczeniem.
Na boisku mierzyły się dwie wielkie gwiazdy: Wilfredo Leon i enfant terrible francuskiej siatkówki Earvin N’Gapeth. Leon tym razem miał znacznie więcej do powiedzenia niż w meczu ze Słowenią, jednak N’Gapeth błyskotliwością chyba go przebijał. Indywidualności są bardzo ważne, ale siatkówka to sport drużynowy i dlatego to ekipa Vitala Heynena została udekorowana medalami.
Dobrze, że Polacy nie obrazili się na świat i pokazali, że potrafią wyciągać wnioski z porażki. Na pewno są drużyną, która ma uzasadnione aspiracje do osiągania najwyższych celów. Heynen mówi głośno, a za nim jego podopieczni, że olimpijskie złoto jest tym, do czego dążą. Być może paradoksalnie, nie zdobywając mistrzostwa Europy, są bliżej najwyższego podium za rok w Tokio.
Siatkarze protestują
Jeszcze nie wiadomo, kto zostanie mistrzem Europy (finał Serbia–Słowenia w niedzielę), a już rozpoczyna się wielki turniej o Puchar Świata w Japonii. Tam poleciał powracający po operacji do wielkiej siatkówki Bartosz Kurek z kolegami, którzy nie zmieścili się w dwunastce na mistrzostwa kontynentu. Doleci do nich Vital Heynen i większość medalistów z Paryża.
Międzynarodowe władze siatkówki nic sobie nie robią ze zdrowia zawodników i fundują im kolejny nonsensowny kalendarz imprez. Na razie żadne protesty nie odnoszą skutku.