W gabinecie doktora W. siedzący na kozetce Antoni (za plecami córka z zięciem) zaprzecza, iż zamiłowanie do Lotto skumulowało rodzinne niesnaski. Faktycznie sięgnęły zenitu, gdy z powodu operacji biodra nie mógł osobiście nadać kuponu i wręczył wnuczce 10 zł oraz karteczkę z cyframi skreślanymi od pół wieku. Gdy odmówiła, zagroził, że będzie umierał.
Psychiatrzy nazywają ich królami zdrapek. Albo pięćset plusami (przy czym plus to dług zaciągany na notoryczne łuty szczęścia). Niemal 30 proc. sześćdziesięciolatków przyznało się ankieterom CBOS, że nie stroni od grania na pieniądze. Nikt nie wie, ilu ich jest, na kozetkach odnotowano tylko, że przybywa. Od lat, w ramach projektu współfinansowanego przez Fundusz Rozwiązywania Problemów Hazardowych, szuka ich po kasynach, kolekturach oraz mitingach Bernadeta Lelonek-Kuleta z Katedry Psychoprofilaktyki Społecznej KUL. Zbiera historie o tym, jak zasiał się w człowieku bakcyl odegrania za chude lata.
Długie dni
Przed piekarnią na zadaszonym bazarze w Hali Banacha starszy pan w eleganckim kaszkiecie parkuje kraciasty wózeczek ze spożywką. Chcąc pozostać incognito, przedstawia się jako mąż Mieczysławy, która co rano wysyła go po chleb i coś do chleba. Najpierw kupuje prowiant w obawie, że jak już zacznie ze zdrapkami, wróci do domu z pustą siatką. Wieczorem zaś obstawia także mecze, co wymaga czasu na myślenie. Typując, musisz przewertować aktualny skład drużyn, tabele, statystyki, sprawdzić, kto ma kontuzję, kto czerwoną kartkę. Zanim człowiek się obejrzy, tych parę godzin przed zaśnięciem zleci na marzeniach. A rano jest cel, by założyć kaszkiet, wyjść i dodać życiu kolorytu. Psychiatrzy nazywają to strukturyzacją dłużącego się dnia.
Większość graczy będących u schyłku życia pochodzi ze wsi i małych miasteczek, gdzie perspektywy na odmianę losu są zerowe.