Piosenka „Prawy do lewego” powstała nie tak dawno, bo raptem 24 lata temu, ale dla tematu picia alkoholu litrami – a raczej półlitrami, bo według internetowych podpowiedzi na gościa powinno przypadać 0,5 l wódki – to jak inna epoka. Niepijący należeli do najniższej kasty weselnych gości, taryfę ulgową miały tylko kobiety w ciąży. Dziś odmówienie „wódeczki”, „proseczko” czy „aperolka” (koniecznie w takiej właśnie, infantylnej formie) prędzej wywoła złośliwy komentarz niż presję picia; choć i ten pierwszy łatwo zablokować hasłem: „mam niepijący styczeń” czy „robię okna żywieniowe”. Oczywiście jeśli ktoś ma potrzebę, żeby komukolwiek cokolwiek tłumaczyć.
Trzeźwość – niezależnie od jej powodów – staje się coraz popularniejsza, a ruch sober curious („ciekawość trzeźwości”) rośnie w siłę. To zjawisko, które polega na uważnym piciu alkoholu zamiast bezrefleksyjnego osuszania literatek czy kieliszków z winem „dla towarzystwa”. Zwiększa się też zainteresowanie imprezami typu sober rave, które potrafią zaczynać się nawet wcześnie rano, a bąbelki oferowane w barze pochodzą z kombuchy (fermentowanej herbaty). Co innego jednak, gdy pojawia się temat „suchego” wesela… Jedna frakcja się cieszy, że wreszcie będzie się bawić w swojej strefie komfortu, druga odsądza państwa młodych od czci i wiary, podejrzewa o skąpstwo i już sprawdza, gdzie jest najbliższa stacja benzynowa, gdzie można skoczyć na awaryjne tankowanie. Do tego dochodzą setki pytań, dlaczego nie będzie alkoholu, ale jak to: nie będzie alkoholu, czy to prawda, że nie będzie alkoholu.
Czy można się dobrze bawić bez alkoholu, to już temat oddzielny, warto jednak przytoczyć komentarz dr Anny Lembke, autorki „Niewolników dopaminy”, jaki pojawił się na łamach „New York Timesa” w tekście dotyczącym suchych wesel.