Kolejki na Everest to nie problem
Kolejki na Everest to nie problem. Ubyło drabinek, przybyło... helikopterów
„Teraz to na Everest może wejść każdy” czy „jak zapłaci, to go wniosą” – takie głosy o wysokogórskim wspinaniu można dziś usłyszeć coraz częściej. Tymczasem na szczęście wcale tak nie jest. Owszem, czasy się zmieniły i dysponujemy coraz lepszym i lżejszym sprzętem, mamy dostęp do coraz dokładniejszych prognoz pogody, jednak żadne pieniądze nie są w stanie zapewnić dojścia na szczyt ani zagwarantować, że nie stracimy przy tym życia. Lawiny, szczeliny, zimno, niedotlenienie czy też po prostu pech mogą pozbawić życia każdego, niezależnie od zasobności portfela i tego, czy idzie sam, czy pod opieką szerpów.
Sezon na zdobywanie Everestu niedawno się skończył, bo w czerwcu przychodzi monsun, co oznacza opady. To dlatego słynny Everest Base Camp (żargonowo: EBC), wielkie namiotowe miasteczko na wysokości 5300 m, działa jedynie wiosną. Nie prowadzi do niego żadna droga dojazdowa (od najbliższej szosy idzie się minimum 10 dni) i nie widać z niego Everestu (wiele osób jest rozczarowanych).
Ile trzeba zapłacić za marzenia? Udział w wyprawie to koszt od 20 do nawet 130 tys. dol. Widełki spore, przy czym na cenę wpływa przede wszystkim to, ile butli z tlenem ma się do dyspozycji, w jakim zakresie można liczyć na opiekę szerpów i jakie warunki mieszkaniowe czekają nas w bazie. Tańsza wyprawa oznacza zwykły namiot i materac wprost na lodowcowym podłożu, górny przedział to już zaskakujący jak na taką wysokość luksus.
Przekonałam się o tym w tym roku, zaglądając do namiotów wersji VIP w obozie nepalskiej agencji Seven Summit Treks. Przypominały hotelowy pokój z wielkim łożem z podgrzewaną pościelą, podłogą przykrytą dywanikiem, przy łóżku znajdowały się gniazdka do ładowania elektroniki (zwykle dostęp do ładowania jest w obozach mocno ograniczony).