Kosztowna nostalgia
Dlaczego wielkomiejskie kamienice stały się takim obiektem pożądania
Elewacja zdobiona rzeźbami, kute kraty, klatka schodowa wyłożona marmurem czy alabastrem, mosiężne kinkiety o dobitnych formach, klamki o konkretnym ciężarze i misternym cięciu, poręcze miękko umykające palcom, kryształowe żyrandole. Podobne opisy dekoracji historycznych kamienic rozpalają wyobrażenie o tym, co kryje miejsce z tak okazałym wejściem. W ostatnich latach mieszkanie w „co najmniej przedwojennej” wielkomiejskiej kamienicy stało się obiektem pożądania, aspiracji, powodem do inwestorskiej dumy lub satysfakcji z upolowania perełki poniżej ceny rynkowej. Ta waha się między 1,5 a 5 mln zł.
Jeśli brać pod uwagę, jak bardzo przesunęły się granice miast, kategoria „zabytkowej tkanki” staje się wyjątkowo wąska. Poluje się na lokal pełen splendoru, z jak najwyższym sufitem, wręcz pałacowym, czyli taflowym parkietem, skrzynkowymi oknami, dwuskrzydłowymi drzwiami i fragmentami układu amfiladowego. I choć słowa takie jak „rezydencja” czy „apartament” są chętniej używane przez copywriterów i agencje nieruchomości niż samych właścicieli, wskazują na przepaść, jaka dzieli taki lokal od zwykłego mieszkania w bloku z wielkiej płyty, kamienicy z lat 50. czy wielorodzinnych budynków deweloperskich.
W duchu komponowania ekskluzywnych, często mieszczących się w kategorii klasyków dizajnu mebli i akcesoriów, z przedmiotami osobistymi, przywiezionymi z podróży czy rodzinnymi pamiątkami, pracuje architektka Katarzyna Baumiller, prywatnie związana z warszawskim Żoliborzem. Jej klienci to grupa świadomych estetyki przedstawicieli mało opisanej w Polsce grupy: „upper classu” – lekarze specjaliści zainteresowani sztuką i wzornictwem, nomadzi chcący doświadczyć życia w różnych miejscach na ziemi, inwestorzy traktujący luksusowy apartament jak pewną inwestycję, przedstawiciele branż gwarantujących stały dochód na wysokim poziomie.