Od boazerii do lamperii
Lamperia przeżywa renesans. Naszym domom wyjdzie to na dobre
W czterech ścianach spędzamy dziś ponad połowę naszych żywotów. Tak naprawdę ścian jest więcej niż cztery, bo nawet ci z nas, którzy mieszkają w kawalerkach, zazwyczaj mają do dyspozycji jeszcze łazienki, kuchnie lub przedpokoje. Dlatego ściany, z natury dyskretne i konieczne elementy strukturalne budynków, podlegają naszej kontroli. Ich charakter wpływa na nasze samopoczucie jako ważny wyznacznik komfortu. Pomijając aspekt konstrukcyjny, są odpowiednikami tablic albo kartek, których treść stanowi ekspresję i zarazem wizytówkę właścicieli.
Taką treścią mogłyby być odpowiednio dobrane wzorzyste tapety, specjalnie zaprojektowane freski, wesołe kolorowe dekoracje malowane na grubym tynku albo bielonej wapnem ścianie przez łowickie czy podolskie włościanki w trakcie mroźnej zimy. W każdym z tych wypadków kluczowa była i jest intencja, zamysł i nadzór estetyczny, a także ciągła kontrola w trakcie ich użytkowania.
Niestety, ściany jako przestrzeń ekspresji łatwo zamieniają się w przestrzeń ekspansji. Padają więc ofiarą wandalizmu, a do tego niefortunnych przypadków i nieuchronnego starzenia „tkanki budowlanej”. Jak je uchronić przed pełnymi twórczego zapału, uzbrojonymi w niezmywalny flamaster rączkami pięciolatków albo, co gorsza, pozbawionych skrupułów nastoletnich fanów piłki nożnej? Jak nie dopuścić, żeby nasze ściany zamieniły się w świadków całych dekad tarcia ciemnym oparciem krzesła o białą połać muru? Odpowiedź jest prosta: poznajcie lamperię!
Co starszym z czytelników lamperie kojarzyć się mogą z pasem miętowo-pistacjowej farby olejnej w korytarzach przychodni i wnętrzach fabryk epoki PRL. Albo z obudową dolnych części ścian z fornirowanych płyt wiórowych w gabinetach komunistycznych oficjeli. Nie bez kozery panele te stanowią dziś część odtwarzanego przez scenografów języka epoki w nowych polskich produkcjach serialowych: od „Wielkiej wody” po „Świętego”.