Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii, jak mawiano w kultowym filmie z 1969 r. A jeśli mamy trzeci czwartek listopada, to pijemy Beaujolais Nouveau. Tradycyjnie tego dnia na rynek trafia pierwsze wino z nowego rocznika, co jest okazją do hucznych biesiad w towarzystwie muzyki na żywo, szynki, kiełbasy, sera i podobnej zakąski. Tak bowiem młode wino podaje się w jego ojczyźnie, czyli francuskim regionie Beaujolais, leżącym na północ od drugiego miasta Francji – Lyonu.
Region, jakich wiele – wino powstaje tu od czasów rzymskich, na przestrzeni dziejów wykształciły się lokalne odmiany winorośli: Gamay Noir à Jus Blanc o smaku truskawki i piwonii – oraz obyczaje, w tym przypadku tzw. maceracja węglowa, czyli fermentowanie całych, niewytłoczonych winogron, dzięki czemu czerwone wino jest miększe, niecierpkie i szybciej nadaje się do picia.
Beaujolais trwało sobie w swojej niespiesznej lokalności aż do początku lat 70., gdy Georges Dubśuf, właściciel miejscowej rozlewni, postanowił wylansować młode wino poza granicami Francji. Z obyczaju zrobił wydarzenie, tworząc prezentowany na barwnych plakatach slogan „Le Beaujolais Nouveau est arrivé!” (nowe Beaujolais już przyjechało) i całą serię niezobowiązujących degustacji młodego dionizjaku. Chwyciło, bo konsumenci w takich krajach jak USA czy Japonia dotąd traktowali wino z celebrą, a tu dostawali zaraźliwie radosny spontan. W szczycie powodzenia sam Dubśuf sprzedawał w USA przeszło 12 mln butelek Nouveau.
Od razu jednak pojawiły się głosy krytyki. Młode „bożole” atakowano z różnych stron. Nawet miłośnicy finezyjnego wiśniowego Gamay podkreślali, że Nouveau to, owszem, sympatyczny i radośnie pijalny, ale erzac, na którego sukcesie wręcz tracą poważne wina z regionu, zwane po prostu Beaujolais albo w lepszej wersji Beaujolais-Villages.