Jak wygląda, pewnie wszyscy mniej więcej wiedzą. Cięcie typu mullet lapidarnie i precyzyjnie opisał Kazik w piosence „12 groszy”: „A najlepsza fryzura, jeśli jeszcze nie wiecie, krótko z przodu, długo z tyłu”. Tekst utworu rozwijał jeszcze tę stylówkę o „wąsy na przedzie”, ale nie są one elementem koniecznym.
Dzikie lata 90., podlane w piosence Kazika alkoholem, walkami mafiosów, biedą i niewiarą w struktury państwa nie były jednak ani pierwszą, ani główną areną wracającego znów do łask cięcia. Mullet ma swoje wzmożenia, konteksty i długą historię. Dziś noszą je modele i modelki na wybiegach, bo ta fryzura od dawna nie jest zarezerwowana dla mężczyzn – można ją zobaczyć na głowie choćby Miley Cyrus czy Billie Eilish. Bieżący miernik popularności danego trendu – liczba hasztagów i postów w social mediach – też przemawia na korzyść tego cięcia, bo przekracza kilkaset tysięcy zdjęć na samym tylko Instagramie.
Mullet występuje w wielu odmianach: część „krótko z przodu” może być gładka, pofalowana, natapirowana, podkręcona w baranie loczki, pofarbowana na każdy dostępny w naturze i w chemii kosmetycznej kolor. Boki głowy mogą być mniej lub bardziej wygolone, wycięte we wzorki, a „długo z tyłu” to już naprawdę jak komu fantazja podpowiada. Obecna fala popularności tego specyficznego stylu wzniosła się w trakcie pandemii, gdy praca przeniosła się na Zoomy, Teamsy czy Skype’a. Bo na mulleta mówi się także „business in the front, party in the back”, czyli „serio z przodu, żartem z tyłu”. Jest to więc praktyczne połączenie, bo można iść i na spotkanie zarządu, i na dzikie tańce do rana.
Moya Luckett, cytowana przez „The New York Times” wykładowczyni akademicka specjalizująca się w historii mediów i kulturze celebrytów, przekonuje, że ta fryzura to trochę więcej niż połączenie pracy i zabawy.