Duńczycy przygotowywali się do kopenhaskiego szczytu klimatycznego ONZ od wielu, wielu miesięcy. Byli przekonani, że podczas konferencji COP15 uda się wypracować nowe globalne porozumienie określające w wiążący strony sposób, jak przeciwdziałać zmianom klimatycznym. Już wiosną 2007 r. Connie Hedegaard, minister ds. klimatu w rządzie duńskim i przewodnicząca COP15 mówiła polskim dziennikarzom, że nowe porozumienie klimatyczne będzie podstawą budowy nowego światowego ładu klimatycznego, a Kopenhaga stanie się globalnym symbolem tego nowego porządku.
Kilka dni temu Hedegaard zrezygnowała z przewodniczenia obradom sfrustrowana przebiegiem negocjacji. Wbrew bowiem duńskim marzeniom, zgodnie jednak z przewidywaniami wielu analityków (o czym pisaliśmy jeszcze przed rozpoczęciem konferencji) Szczyt Klimatyczny ONZ zakończył się de facto niczym. Strony przyjęły polityczne porozumienie nie podejmując istotnych zobowiązań. Owszem, przyjmują że należy ustabilizować wzrost temperatury atmosfery na poziomie 2 st. C w perspektywie 2050 r. Nie stawiają sobie jednak tego pułapu jako twardego celu, ani też nie określają celów pośrednich do jego osiągnięcia.
Poważna sprawa
Kluczowi uczestnicy negocjacji: Stany Zjednoczone, Chiny, Indie, Unia Europejska zdają się mówić - sprawa, owszem jest poważna, pracujmy nad nią dalej - mamy jednak poważniejsze, bieżące sprawy na głowie. Na przykład światowy kryzys finansowy. Podstawowym argumentem była oczywiście ogromna kosztowność tego projektu dla światowej gospodarki. Pro-ekologiczne inwestycje są drogie, na ich wymierne efekty trzeba czekać dziesiątki lat. Dla wielu krajów – na przykład uzależnionej od węgla Polski – wprowadzenie drakońskich ograniczeń w emisji CO2 do atmosfery oznaczałoby prawdziwą rewolucję w przemyśle i energetyce.