Paweł Walewski: – Jak pan profesor zareagował na zdjęcie Krzysztofa Piesiewicza w sukience?
Kazimierz Imieliński: – W pierwszej sekundzie zareagowałem emocjonalnie, czyli niechętnie. Ale zaraz zdałem sobie sprawę, że powinienem puknąć się w głowę: Kaziu, przecież ty reagujesz jak typowy kołtun! Na senatora posypały się gromy, że jest dewiantem, a nie jest.
Czy dlatego, że nikomu nie zrobił krzywdy?
Właśnie. Dewiantami są ci, którzy nie wahali się go w tej sytuacji pokazać. Oni wiedzieli, że w Polsce większą sensację wzbudzi ta nieszczęsna sukienka niż zabawa przy alkoholu lub ewentualne zażywanie narkotyków. To było celowe działanie, żeby go w tym stroju pokazać. I tego, kto robił zdjęcia, a następnie je wywlókł na światło dzienne, powinno się leczyć, bo niesłusznie wyrządzono krzywdę drugiemu człowiekowi.
A sam bohater, według pana, normy nie naruszył?
Każdy ma prawo w domu lub podczas zabawy ubierać się, jak chce, jeśli to nikomu nie przeszkadza, a jemu sprawia przyjemność. Gdyby pan senator wkładał sukienkę po to, aby popełnić przestępstwo dzięki takiemu przebraniu, to już co innego.
Stworzył pan przed laty pierwszą w polskiej seksuologii definicję normy. Czy po to, by w takich sytuacjach jak ta nie krzywdzić niewinnych ludzi?
Norma miała pokazać, co jest w człowieku chore, a co zdrowe. Otóż jeśli jakakolwiek akcja seksualna rozgrywająca się między dorosłymi ludźmi różnej płci, ale także między osobami o takiej samej orientacji seksualnej, jest obustronnie akceptowana, nacelowana na wzajemne przyniesienie satysfakcji i rozkoszy, nie szkodzi zdrowiu oraz nie przeszkadza innym – to co komu do tego?