Podróże w czasie uważano niegdyś za naukową herezję. Zwykłem unikać tego tematu, żeby nie uznano mnie za dziwaka. Ale dziś nie jestem już tak ostrożny. Dziś bardziej przypominam ludzi, którzy zbudowali Stonehenge. Mam obsesję na punkcie czasu. Gdybym miał wehikuł czasu, odwiedziłbym Marilyn Monroe w szczycie jej kariery i wpadł do Galileusza, kiedy kierował swój teleskop w stronę nieba. Być może wybrałbym się nawet na kraniec Wszechświata, żeby się dowiedzieć, jak kończy się ta cała kosmiczna historia” – to słowa Stephena Hawkinga sprzed paru zaledwie tygodni. W krótkim artykule przekonuje, że wprawdzie podróże w przeszłość nie są możliwe, ale w przyszłość – owszem. W następnym przestrzega przed inwazją obcych z kosmosu. Brytyjski fizyk znowu poruszył cały świat. No – może niecały. Dla fizyków to żadne nowiny. W zasadzie to w ogóle nie są nowiny. To cały – wielki i mały – Hawking.
Hawking początek
Urodził się w 1942 r., czyli 300 lat po śmierci Galileusza. Dla wielu symbolizuje niezłomność woli: będąc jeszcze studentem dowiedział się, że pozostały mu zaledwie 2 lata życia. Mimo iż jego ciało wkrótce odmówiło posłuszeństwa, przeżyje kilkadziesiąt lat, biorąc nadzwyczaj aktywny udział w życiu środowiska naukowego. Hawking to symbol potęgi rozumu, który – uwięziony w ziemskiej powłoce – sięgać będzie, gdzie żaden teleskop nie sięga. To także wcielona metafora intelektualnego zuchwalstwa: w swojej „Krótkiej historii czasu” wieszczył przecież rychłe poznanie teorii wszystkiego (czterech oddziaływań fizycznych), która zainicjować miała dyskusję nad porzuconymi przed laty przez filozofów pytaniami o to, dlaczego istnieje Wszechświat i dlaczego my istniejemy.