Wyrażałem na łamach portalu Studio Opinii nadzieję, że może teraz powódź doprowadzi do okrągłego stołu w kwestii wód polskich. Trzeba usunąć z przesłanek polityki wodnej nonsensy pewnej ideologii (bo nie badań naukowych). Może POLITYKA doprowadzi do spotkania „wodziarzy” z autentycznymi ekologami i energetykami?
Homo sapiens od tysięcy lat gospodarował w dolinach rzek, to były właśnie jego, nie ptaków, korytarze ekologiczne. Urządzał się czasem bezmyślnie. Ciął lasy i rozwijał z rabunkową beztroską rolnictwo, zmniejszając zasoby wód gruntowych; budował też w strachu przed wodą obwałowania przeciwpowodziowe, byle jak, byle były. W różnych okolicach Europy i Ameryki prostował bieg rzek, kanalizował je i cembrował dla ułatwienia transportu wodnego, przyspieszając spływ wody – aż katastrofa zalanej delty Renu uświadomiła gatunkowi ludzkiemu, że trzeba inaczej.
Jak płynęły rzeki?
Gdzie indziej zaniedbane rzeki dziczały jak Wisła, która na wielokilometrowych jeszcze odcinkach ma pozapadane dno i wysusza sąsiedztwo, drenując zeń wodę. Ratunkiem i na to, i na groźne wezbrania są sztuczne spiętrzenia, i to kaskadowo posadowione w odpowiednio dobranych miejscach, ze zbiornikami retencyjnymi dostatecznie głębokimi, więc pojemnymi. Nie zaradzą płaskie poldery o stosunkowo niewielkiej powierzchni, skoro dla wchłonięcia Wielkiej Wody nie możemy poświęcić kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych.
Pierwotnie rzeki płynęły korytami rozległymi wszerz na parę kilometrów, po naturalnym biegu Wisły zostały rozległe płaskie tereny i dla pełnej retencji musielibyśmy zlikwidować całą prawobrzeżną Warszawę, Międzylesie, Wawer i Otwock.