Wszechświat ekspanduje. Wiemy to od ponad 80 lat – od ukazania się wiekopomnej publikacji, w której Edwin Hubble opisał odkryte przez siebie zjawisko ucieczki mgławic pozagalaktycznych. Obiekty te są dziś nazywane po prostu galaktykami. Te olbrzymie układy gwiazdowe złożone z setek miliardów słońc oddalają się od siebie niczym rodzynki w wyrastającym cieście: odległość między dowolną parą rośnie tym szybciej, im jest większa.
Obrazowej analogii z ciastem nie należy jednak ciągnąć zbyt daleko – w przeciwieństwie do niego Wszechświat nie ma środka ani brzegów (przynajmniej nic o tym nie wiemy). Pytania „w czym on się właściwie rozszerza” i „gdzie jest centrum tej kosmicznej ekspansji” po prostu nie mają sensu. Dokładniej – nie mają go we współczesnej kosmologii opartej na ogólnej teorii względności. Są równie bezsensowne jak pytania: „co jest na zewnątrz ludzkiej kultury” i „gdzie jest środek powierzchni Ziemi”.
Czy taki nieintuicyjny, wręcz sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem, obraz (naukowcy wolą mówić: model) Wszechświata może być poprawny? Niewątpliwie tak. Historia dowodzi bowiem, że zdroworozsądkowość i poprawność nie zawsze chodzą w parze: wystarczy przypomnieć cząstki elementarne, które jednocześnie są falami. Tym, co w nauce się liczy, nie jest przystawalność jakiejś koncepcji do wcześniej ugruntowanych poglądów i wyobrażeń, lecz jej spójność i zgodność opartych na niej przewidywań z obserwacjami. W obu tych konkurencjach obowiązujący dziś tzw. standardowy model kosmologiczny nie ma godnych siebie rywali, co jednak nie oznacza, że wszystko jest w nim jasne.