Służący mi za egzemplarz poglądowy, udomowiony siedmiolatek przekracza próg Centrum z okrzykiem: – O matko!, po czym przemieszczając się ruchem Browna, czyli chaotycznie, dokonuje aktów siłowych interakcji z eksponatami. Takiego siedmiolatka należy przemnożyć przez sto lub dwieście (a docelowo osiemset), by ogarnąć pełnię procesu ewaluacji.
– Po opróżnieniu budynku liczymy, ile przetrwało eksponatów i ile przeżyło dzieci – tłumaczy Łukasz Badowski, fizyk, autor jednej z galerii stałych Kopernika. Statystyki podobnych centrów na świecie mówią, że pierwszego dnia po otwarciu nawala połowa eksponatów. Po tygodniu bezawaryjnie działa tylko co piąty. I tak musi być, bo większość urządzeń, konstruowanych w paru zaledwie egzemplarzach (lub jednym), musi wytrzymać napór dzieci, które do Kopernika przyjdą po to, żeby psuć, i psując dowiedzieć się czegoś o kulturze, o Wszechświecie, a przede wszystkim – o sobie.
Cięcie na ukos
Centrum ma w sobie coś uderzająco analogicznego do Wszechświata – jak on, tak i ono powstało jako konsekwencja wielkiej osobliwości, czyli stanu, w którym skoncetrowana materia uzyskuje nieskończoną gęstość. W przypadku kosmosu było (mniej więcej) tak, jak pisał w „Opowieściach kosmikomicznych” Italo Calvino: „Nikt nie miał nawet pojęcia, że może istnieć jakaś przestrzeń. No i czas tak samo. Na cóż mógłby się nam przydać czas, kiedy wszyscy byliśmy ściśnięci jak sardynki”. Jeśli zaś chodzi o Centrum Kopernika, osobliwość miała dodatkowy wymiar. W czerwcu 2005 r.