Paweł Walewski: – Co fascynującego jest w twarzach ludzi, których pani fotografuje w różnych zakątkach świata?
Prof. Maria Siemionow: – Oddają prawdę o miejscu, w którym żyją. Bardziej niż zabytki lub krajobrazy. Świątynie azjatyckie są w sumie do siebie podobne, tak jak kościoły lub historyczne budowle. A ludzkie twarze wyrażają emocje i to mnie w nich pasjonuje.
Jak liczną ma pani kolekcję?
Mam setki zdjęć. Kobiety z egipskiego suku, bamberki z Poznania, gondolierzy z Wenecji, chińscy mnisi... To nie są nigdy pozowane fotografie. Gdy na nie patrzę, podziwiam przede wszystkim różnorodność świata.
A żadnych podobieństw nie ma?
O tak, są. Na tych twarzach rzadko gości uśmiech. Dopiero gdy ktoś zauważy, że robię mu zdjęcie, natychmiast się rozpromienia. W naturalnych sytuacjach wszyscy są raczej skupieni, smutni, co – muszę przyznać – odkryłam z pewnym zdumieniem.
Gdy mając 11 lat byłem pierwszy raz w Stanach Zjednoczonych, najbardziej dziwiło mnie to, że wszyscy ludzie na ulicy się do mnie uśmiechali. Czy nie zauważyła pani, że Amerykanie, w przeciwieństwie do Polaków, mają uśmiech przyklejony do twarzy?
Od dziecka przyzwyczajają się do tego, by nie tylko nie okazywać na co dzień niezadowolenia, ale też odnosić się do wszystkich z sympatią. Dlatego dla turysty z Polski to może być szokujące, że w sklepie lub na przystanku nieznajomi ludzie witają się uśmiechem i życzą sobie miłego dnia. W Polsce takie zachowanie każdego dziwi. Amerykański uśmiech nie jest niczym nagannym i ja w końcu do niego przywykłam.