Agnieszka Krzemińska: – Skąd wzięły się u pani zainteresowania językowe?
Anna Wierzbicka: – Z domu. Mój ojciec był inżynierem, ale pasjonował się problemami języka. Pokazywał mi wielkie słowniki (np. frazeologiczny i etymologiczny), a mnie słowa fascynowały – to, skąd się brały i jak się zmieniało ich znaczenie. W szkole średniej wpadła mi w ręce książeczka Witolda Doroszewskiego „Kryteria poprawności językowej” i bardzo mnie zainteresowała. Potem, w latach 50., poszłam na polonistykę, bo studiowanie języka wydawało mi się sferą wolną od ideologii, którą wówczas wszystko było skażone. Chłonęłam wszystko, a szczególnie gramatykę historyczną (uważaną przez wielu kolegów za bardzo nudną) i język starocerkiewny, w którym fasynowały mnie różnice i podobieństwa do języka polskiego.
Wciągnęła panią nauka o znaczeniu słów, czyli semantyka?
Momentem olśnienia był dla mnie wykład „O założeniach semantyki”, który wygłosił na UW w 1964 r. prof. Andrzej Bogusławski. Główna teza była niesłychanie radykalna – w języku muszą istnieć proste elementy znaczeniowe, z których budowane są wszystkie inne znaczenia, i te proste elementy – indefinibilia – można zidentyfikować. To była już idea Leibniza, który uważał, że języki są najlepszym zwierciadłem umysłu ludzkiego i że należy poszukiwać indefinibiliów, które nazywał alfabetem myśli ludzkich. Bogusławski wyciągnął to po 300 latach, mówiąc, że językoznawstwo może się zająć identyfikowaniem owych prostych elementów znaczeniowych wspólnych dla wszystkich języków. Pomyślałam wtedy, że tej idei warto poświęcić życie.
I to był początek naturalnego metajęzyka semantycznego?
Tak, choć sama nazwa pojawiła się później, w Australii, do której przyjechałam w 1972 r.