John Schofield z University of Bristol dość oryginalnie oswaja swoich studentów z pracą archeologa. Oprócz suchych wykładów o metodach stosowanych na wykopaliskach każe im na przykład opuścić salę i na korytarzu, gdzie czekali na zajęcia, poszukać śladów ich dziesięciominutowej obecności, zdokumentować je i opisać. Wyniki badań – kubki po kawie, papierek po czekoladce i książka – nie zaskakują, ale to dopiero wprawka. Innym razem Schofield, niestrudzony badacz reliktów współczesności, razem ze studentami zbadał Forda Transita, który służył przez 18 lat pracownikom miejscowego muzeum.
Najpierw przeanalizowali papiery wozu i przepytali jego użytkowników, potem rozłożyli na części, dokumentując i fotografując wszystko, co znaleźli. Sierść psa domowego oraz popsute dziecięce zabawki na podłodze paki dowodziły, że pracownicy muzeum wykorzystywali samochód do celów prywatnych, ale znalezione pod siedzeniem kierowcy fragmenty ceramiki, krzemiennych narzędzi oraz moneta z czasów wiktoriańskich potwierdziły, że Fordem jeździli też archeolodzy. Brak odcisków palców na wielu elementach konstrukcyjnych wskazywał, że samochodu nie montował człowiek (w 1991 r. w Wielkiej Brytanii pojawiły się pierwsze auta składane przez maszyny) – jest on zatem świadectwem czasów, gdy wielu robotników straciło pracę.
Czy te badania, opublikowane zresztą w prestiżowym czasopiśmie naukowym, mają sens? „Archeologia pozwala zrozumieć świat oraz życie ludzi – i to zarówno sprzed tysięcy lat, jak i z wczoraj, dlatego takie samo znaczenie ma badanie stanowiska z przełomu er jak Forda Transita” – tłumaczył Schofield niemieckiej popularyzatorce nauki Angelice Franz, autorce książki „Der Tod auf der Schippe” (Śmierć na szufli). Badacz poważnie traktuje słowa brytyjskiego prekursora tzw. Nowej Archeologii (New Archaeology) Davida Clarke’a z Cambridge, który w 1973 r. stwierdził, że „archeologią jest to, co robią archeolodzy”. Bo choć z definicji archeologia zajmuje się dawnymi dziejami (gr. archaīos), to przecież nie wszystko, co uważane jest za stare, musi mieć setki lat.
Prawda ze studni
Ford Transit to tylko jeden z licznych projektów Brytyjczyka, który prowokacyjnie przekracza granice tradycyjnej archeologii. Wraz z Amerykanami badał na pustyni w Newadzie miejsce, gdzie w latach 1983–2000 zbierali się przeciwnicy prób broni jądrowych. Oprócz typowych śladów ich pobytu zdokumentowano wykonane przez nich rzeźby wokół obozowiska i graffiti na ścianach tunelu pod Highway 95. Schofield twierdzi, że ich analiza niczym nie różni się od badania paleolitycznej sztuki jaskiniowej i że trzeba chronić ślady działalności tych aktywistów, gdyż lada moment wszyscy o nich zapomną. Bo ludzka pamięć jest dziurawa, a historyków interesują raczej wielkie procesy dziejowe niż drobiazgi dnia codziennego. To działka archeologów przyzwyczajonych do rekonstruowania historii „od kuchni” – poprzez znalezione potłuczone garnki i inne odpadki. Śmietniki to jedno z ważniejszych miejsc ich pracy, od jakiegoś czasu także te współczesne.
Wszystko zaczęło się w 1973 r., gdy William Rathje – archeolog i antropolog z University of Arizona – wpadł na pomysł, by zbadać w Tucson miejskie wysypiska. Jego zdaniem, współczesną kulturę materialną można badać tak samo jak kultury starożytne. Po wykopaliskach na śmietnisku okazało się, że mieszkańcy miasta mają zupełnie inne nawyki żywieniowe (o wiele mniej zdrowe), niż deklarowali w ankietach. Od nazwy Tucson Garbage Projekt powstała cała gałąź archeologii zwana garbologią (śmietnikologią).
Od tego czasu przebadano różne śmietniska, choć szczególnym zainteresowaniem cieszą się śmietniki celebrytów. W 2007 r., przy okazji budowy centrum kultury Paula Gauguina na wyspie Hiva Oa, na Markizach, przebadano studnię za domem, w którym artysta zmarł w 1903 r. Po jego śmierci wrzucono do niej wszystkie należące do malarza rzeczy – talerze i garnki, grzebień, szczotkę do zębów, słoik po koncentracie wołowym (bovril) i resztki własnoręcznie przygotowanych farb. Butelka po perfumach świadczy, że do końca zabiegał o względy płci pięknej, butelki po piwie, rumie, winie i absyncie – o słabości do używek, a strzykawki i buteleczki po morfinie – o cierpieniach umierającego na syfilis artysty. Wśród odpadków znaleziono też cztery przeżarte próchnicą zęby, które mogły należeć do Gauguina, bo niejedzący cukru mieszkańcy Markiz raczej na nią nie chorowali. Caroline Boyle-Turner z School of Contemporary Art w Pont-Aven we Francji podkreśla, że dzięki tym badaniom lepiej można poznać ostatnie chwile życia artysty.
Higieniczni hipisi
Od momentu, gdy zaczęto interesować się współczesnymi śmietnikami, zmieniła się definicja zabytku. Szczególnie elastyczni pod tym względem są Amerykanie, co – jak złośliwie twierdzą niektórzy – wiąże się z tym, że ich obecność w Nowym Świecie nie trwa zbyt długo. Podczas gdy archeologia historyczna, polegająca na badaniu miejsc masowych mordów, bitew czy obozów koncentracyjnych, uważana jest za poważne wyzwanie, nawet nie wszyscy Amerykanie widzieli sens badania ruin posiadłości hipisów w Olompali State Historic Park w San Francisco. Breck Parkman z California State Parks uparł się jednak, by przebadać miejsce, gdzie mieszkało w komunie 60 osób – inicjatorów ruchu hipisowskiego i rewolucji obyczajowej.
W 1967 r. zauroczony ideą wolności zamożny makler Don McCoy wynajął za tysiąc dolarów miesięcznie 22-pokojową rezydencję wraz ze stajnią, basenem i ogromnym terenem. Na ranczu każdy robił, co chciał – mógł pić, palić, dyskutować, jeździć konno lub pływać w basenie, a przy tym rozkoszować się wszechobecną muzyką. W posiadłości gościli Janis Joplin, muzycy kultowego Grateful Dead, Grace Slick z Jefferson Airplane i Timothy Leary – ikona amerykańskiej kontrkultury. Niestety, idylla trwała raptem półtora roku, gdyż 2 lutego 1969 r. budynek spłonął (prawdopodobnie wskutek wadliwej instalacji elektrycznej). W latach 90. w zgliszczach wykryto wysoki poziom azbestu. Gdy Parkman w 2009 r. uzyskał zgodę na badania zgliszczy – natrafił na puszki po piwie, fragmenty hipisowskich ubrań, buty i płyty, nie znalazł jednak ani jednego dowodu na używanie narkotyków, choć wiadomo, że od nich nie stroniono. Co więcej, na zachowanych płytach był jazz i rumba, a w ocalałej kosmetyczce – szczoteczka i pasta do zębów, krem do twarzy oraz aspiryna.
Czyżby mieszkańcy willi byli staromodnymi czyściochami? Nie do końca – po prostu w pożarze najmniej ucierpiały rzeczy z pokoju najstarszej mieszkanki komuny, 47-letniej Sandry Barton, która lubiła muzykę tego typu i dbała o higienę. Ale to pokazuje również, jak niepełny może być obraz uzyskany jedynie na podstawie badań przypadkowo zachowanych pozostałości materialnych. Parkmanowi zarzucano, że zajmuje się śmieciami, ale on twierdził, że ruiny są jak kapsuły czasu, w których utrwalono ostatnie momenty z życia „Białego Domu” ruchu hipisowskiego, przełomowego dla historii i kultury USA. Badania dotyczące czasów najnowszych nie są jedynie kaprysem nudzących się amerykańskich archeologów, to również odpowiedź na zainteresowanie opinii publicznej.
Niebieski św. Mikołaj
Badaniem zapomnianych i zdewastowanych budynków, kopalni czy tuneli zajmują się zapaleńcy zwani z angielska urban explorers. Zjawisko to jest ostatnio bardziej popularne, ale nie nowe. Pierwszy był Francuz – Philibert Aspirat, który w 1793 r. samotnie zszedł do paryskich katakumb w nadziei odkrycia średniowiecznych piwnic zakonu kartuzów, pełnych doskonałych win. Zgubił się, a jego ciało znaleziono po kilkunastu latach. Na początku XX w. francuscy dadaiści: André Breton, Paul Eluard, Francis Picabia, Tristan Tzar przeszukali w ramach projektu artystycznego opuszczony kościół St. Julien de Pauvre, udowadniając, że w Paryżu jest znacznie więcej do zwiedzenia, niż oferują przewodniki.
Dziś miejskich odkrywców najbardziej interesują ruiny fabryk, nieużywane tunele oraz stacje metra, opuszczone szpitale i wyludnione osiedla. Archeolodzy coraz częściej trafiają również i tam, choć wykopaliska prowadzą zazwyczaj w ruinach lub zgliszczach, tak jak w przypadku willi hipisów w San Francisco czy fabryki zabawek w Akron w Ohio.
W 2005 r. archeolog Brian Graham z The American Toy Marble Museum w Akron w Ohio prowadził wykopaliska na terenie zgliszcz najstarszej fabryki zabawek w USA. W założonej w 1884 r. przez Samuela C. Dyke’a American Marble&Toy Manufacturing Company masowo produkowano szklane kulki i figurki ceramiczne za centa. Tanie zabawki oznaczały rewolucję na amerykańskim rynku zabawkarskim – nagle każde dziecko mogło mieć własny drobiazg. Sukces Dyka był tak ogromny, że miasteczko stało się zagłębiem zabawkarskim – w pewnym momencie było tam aż 160 zakładów. Najstarsza amerykańska fabryka zabawek nie przeżyła kolejnego przełomu – pojawienia się plastiku, który całkowicie wyparł ceramikę i szkło. Spłonęła w 1904 r. Sto lat później Brian Graham znalazł w jej ruinach dziesiątki tysięcy kulek i zabawek za centa – wśród nich najstarszego amerykańskiego św. Mikołaja. Sześciocentymetrowy ludzik ma niebieski płaszcz, czym przypomina rosyjskiego Dziadka Mroza. To dowód, że figurka powstała, zanim w 1931 r. ubrano go w czerwień. Ten kolor był niezbędny w kampanii reklamowej Coca-Coli, a potem już na dobre utrwalił się w świadomości ludzi.
Drink z syropu na kaszel
Ciekawe badania przeprowadził właściciel prywatnej firmy archeologicznej John Parker na wydmach Guadelupe-Nipomo w Kalifornii, gdzie w 1923 r. stanęły gigantyczne dekoracje do monumentalnego filmu niemego „Dziesięć przykazań”. Grało w nim 2,5 tys. aktorów, całe przedsięwzięcie kosztowało 1,4 mln dol – wszystko to wiemy z autobiografii reżysera filmu Cecila B. DeMille’a. Wiadomo też, że wybudowano na pustyni starożytne miasto egipskie – gipsowa świątynia miała 240 m długości i 36 m wysokości, przed nią stały cztery gigantyczne rzeźby Ramzesa II wzorowane na posągach z Abu Simbel, a drogi do świątyni strzegło 21 sfinksów.
DeMille nie chciał, by ktokolwiek jeszcze wykorzystał jego dekoracje, dlatego po nakręceniu filmu kazał zrównać je z ziemią. Zastanawiał się, czy gdy za 1000 lat archeolodzy trafią na ruiny tej dekoracji filmowej, nie ogłoszą, że starożytni Egipcjanie zamieszkiwali Nowy Świat. To zdanie zafascynowało filmoznawcę Petera Brosnana, który namówił Parkera do odkopania gipsowej świątyni, chcąc nakręcić dokument o jej odkrywaniu. Ku zdziwieniu z początku dość sceptycznie nastawionego archeologa, badania okazały się ciekawe. Chociażby z punktu widzenia historii sztuki, gdyż projektantem pochłoniętych przez pustynię dekoracji był artysta Paul Iribe – jeden z założycieli ruchu art deco, w którym motywy egipskie były stałym elementem. Interesujące okazały się też miejsca, gdzie stały namioty aktorów. Puszki po brzoskwiniach i śliwkach wskazywały, co jadali, ale już butelki po syropie niekoniecznie świadczyły, że aktorów męczył kaszel. Parkman podkreśla, że w czasach prohibicji syrop o 40-proc. zawartości alkoholu mógł zastępować drinka. Z autobiografii DeMille’a wiemy, że klimat na pustyni w Kalifornii nie przypominał egipskiego – było chłodno i wietrznie, a nadzy aktorzy marzli. Drink z syropu działał zatem podwójne – leczył kaszel, ale i rozgrzewał.
Egipska świątynia zbudowana na kalifornijskiej pustyni nie była pomyślana jako budowla, która ma przetrwać tysiąc lat. Odkopywane przez Parkmana gipsowe fragmenty architektury i rzeźb rozsypywały się w proch. Zabiegi konserwatorskie mogłyby je uratować, ale niełatwo znaleźć na to sponsora. No bo czy warto wydawać krocie na ratowanie dekoracji filmowych z 1923 r., gdy gdzie indziej niszczeją prawdziwe zabytki sprzed tysięcy lat?