Nuda. Tak w skrócie można opisać ostatni etap ewolucji Wszechświata. Galaktyki, gwiazdy, planety, życie na nich, informacje, wiedza – wszystko to przepadnie bez śladu. Kiedy po niewyobrażalnie długim czasie wypalą się gwiazdy, w przestrzeni kosmicznej unosić się będą popioły, pojedyncze cząstki, które nie zdołały odnaleźć swych antycząstek i zniknąć, wydzieliwszy przewidzianą równaniami fizycznymi porcję energii. Zostanie jeszcze coś – niedostrzegalne gołym okiem, ale potężne czarne dziury pochłaniające wszystko, co trafi w zasięg ich przyciągania. Ale i one z czasem wyparują. Znikną nie w piekielnym ogniu gigantycznej eksplozji, lecz po cichu i nieefektownie. Potem przestrzeń będzie się rozszerzać, rozrzedzać, stygnąć. Potrwa to dłuższą chwilę. A dokładniej: wieczność.
W ten nieco depresyjny sposób zaplanowali nam dalszą przyszłość kosmologowie. Wśród nich był Sir Roger Penrose, jeden z największych żyjących fizyków i matematyków (niektórzy twierdzą, że to matematyk podający się za fizyka). Był do niedawna, bo kilka lat temu zaczął się przemieszczać na inne pozycje, by w końcu wykonać woltę (co opisał w wydanej niedawno książce „Cycles of Time”). Dziś ten urodzony w 1931 r. Brytyjczyk, emerytowany profesor University of Oxford, laureat najważniejszych nagród świata nauki, znany powszechnie ze stanowczego ucinania wszelkich dyskusji na temat tego, co też mogło się dziać przed Wielkim Wybuchem, mówi: rozważmy poważnie możliwość, że nasz Wszechświat miał już wiele wcieleń.
Penrose sugeruje, że kiedy kosmos staje się naprawdę stary, pusty i zimny (liczy sobie około 10 do setnej potęgi lat), niejako traci poczucie czasu i zaczyna istnienie od nowa.