Sześć godzin! Tyle zazwyczaj mija, zanim pacjent z zawałem serca znajdzie się w specjalistycznym ośrodku, gdzie można mu udrożnić tętnicę wieńcową. I to w Polsce, która ma jedną z najlepiej rozwiniętych sieci tego typu placówek na świecie!
W stolicy codziennie, przez okrągłą dobę, dyżuruje aż dziewięć pracowni kardiologii inwazyjnej (w Wiedniu tylko trzy), a i tak opóźnienie z przewiezieniem do nich pacjenta wymagającego pilnej interwencji wynosi nieraz ponad trzy godziny. – A to dlatego, że pogotowie wiezie chorego do najbliższego szpitala, nie zawsze odpowiednio wyposażonego do ratowania zawałowców. Zostawia go na izbie przyjęć i zaczyna się kłopot – opowiada prof. Andrzej Budaj, kierownik Kliniki Kardiologii CMKP w Szpitalu Grochowskim w Warszawie. To tak, jakby rozwozić rodzące kobiety po wszystkich lecznicach w mieście, nie zastanawiając się, gdzie są oddziały położnicze.
Zaburzenia rytmu
Bezmyślne bywa ratowanie osób zagrożonych z powodu zaburzeń rytmu serca. Powinny one jak najszybciej trafić do ośrodka elektroterapii, gdzie lekarze wszczepią stymulator lub defibrylator. – Tymczasem chorzy przewożeni są na oddziały internistyczne, gdzie otrzymują doraźną pomoc, i tam dopiero rozpoczyna się poszukiwanie miejsca w ośrodkach specjalistycznych – mówi prof. Jarosław Drożdż, kierownik Kliniki Kardiologii ze Szpitala im. Sterlinga w Łodzi. Aby nie trwało to tydzień, jak do tej pory, w województwie łódzkim przed pięcioma miesiącami wdrożono regionalny program „Nie pozwólmy choremu umrzeć po raz drugi” – jedyny w Polsce, gdzie codzienne całodobowe dyżury podzielono pomiędzy pięć ośrodków elektroterapii. – W naszym regionie z powodu nagłej śmierci sercowej umierało 2500 ludzi rocznie – szacuje prof.