Marcin Rotkiewicz: – Chyba rozmawiamy w wyjątkowo złym momencie z punktu widzenia problematyki, którą pani się zajmuje – globalnej sprawiedliwości. Świat pogrąża się w kryzysie, a niektórzy twierdzą nawet, że dotychczasowy porządek wali się w gruzy.
Marta Soniewicka: – Rzeczywiście, sytuacja na świecie zrobiła się bardzo interesująca, a chińskie przekleństwo mówi: obyś żył w ciekawych czasach.
Jest naprawdę tak niedobrze?
To, co się dzieje, budzi we mnie zarówno nadzieję, jak i niepokój. Na pewno następuje zmiana układu sił na świecie. Jak ktoś to celnie napisał: byliśmy niedawno świadkami wiosny arabskiej, a teraz przeżywamy jesień świata zachodniego. Ale to właśnie kryzysy wielokrotnie zmuszały ludzi do działania.
I budowy sprawiedliwszego świata? Dotychczas zajmowali się tym filantropi albo rewolucjoniści. Co tu ma do rzeczy prawo czy też filozofia prawa?
Sprawiedliwość, w przeciwieństwie do dobroczynności, zakłada, że ktoś ma roszczenie do uzyskania pomocy. Na przykład – ludzie głodują w Afryce; jeżeli uznamy to za niesprawiedliwe, to osoby cierpiące głód mogą domagać się uzyskania pomocy i egzekwować prawo do niej. Pytanie tylko, od kogo? Kwestia ta nie odnosi się zresztą wyłącznie do sprawiedliwości globalnej: w amerykańskim systemie prawnym pomoc np. ofierze wypadku jest obowiązkiem tylko moralnym i nieudzielenie jej nie jest karane prawnie. Inaczej niż w większości krajów europejskich, m.in. w Polsce, gdzie istnieje prawny obowiązek udzielenia pomocy.
A jak, pani zdaniem, powinno to zostać rozwiązane na poziomie globalnym?
Uważam, że istnieje możliwość i konieczność powołania instytucji ponadnarodowych, nadzorujących redystrybucję dóbr w pewnym podstawowym zakresie. Mówienie o tym, że wolny rynek załatwi sprawę, jest demagogią. Choćby dlatego, że istnieją kraje żyjące w pułapce ubóstwa – nędza jest tam tak wielka, że o własnych siłach się nie podźwigną.
Ale słychać także zupełnie przeciwne głosy. Amerykański ekolog Garrett Hardin sprzeciwia się pomocy; udzielając jej – twierdzi – wszyscy zbiedniejemy. Przywołuje przykład łodzi ratunkowych na morzu (symbolizujących państwa), prawie szczelnie wypełnionych, wokół których pływa mnóstwo ludzi (uciekinierów ze źle funkcjonujących krajów). Czy kogoś z nich należy wcisnąć na swoją łódź, jeśli ma się kilka wolnych miejsc? Jakie kryterium zastosować? Zdaniem Hardina nikogo nie należy zabierać na pokład. A jeśli ktoś na łodzi myśli inaczej, to niech wyskoczy i odda swoje miejsce.
Nikt w Polsce dotychczas tematyką globalnej sprawiedliwości społecznej się nie zajmował, tymczasem od lat 90. na świecie, zwłaszcza wśród filozofów amerykańskich, toczy się gorąca dyskusja. Zainspirowała mnie także lektura książki „Prawo ludów”, napisana przez zmarłego w 2002 r. Johna Rawlsa. To najbardziej znaczący filozof polityki w XX w., przede wszystkim za sprawą fundamentalnego dzieła „Teoria sprawiedliwości” z początku lat 70. Wprawdzie nie jestem rawlsistką, ale zgadzam się, że wymyślony przez Rawlsa eksperyment myślowy z tzw. sytuacją pierwotną był rewolucyjny dla filozofii polityki.
Na czym polegał?
Wyobraźmy sobie, że układamy życie własnego społeczeństwa. Spróbujmy znaleźć się za zasłoną niewiedzy – oto nie mamy pojęcia o naszej płci, pochodzeniu, statusie społecznym, miejscu narodzin (np. wieś czy miasto), talentach, planach życiowych itp. Jesteśmy więc w sytuacji pierwotnej i właśnie ona powinna stać się punktem wyjścia do rozważań na temat zasad, według których ułożymy owo życie społeczne.
Dlaczego?
Ponieważ może okazać się równie dobrze, że urodziliśmy się biednymi, upośledzonymi, jak i pięknymi oraz bogatymi. Mając taką perspektywę, przyjmiemy zasady, które zapewnią tym gorzej sytuowanym nie z ich winy jakieś minimum dóbr – edukację, opiekę społeczną czy inną pomoc państwa. Rawls uważa, że to jest racjonalne, gdyż bez tej zasłony niewiedzy członkowie np. grupy uprzywilejowanej będą głosić, że do wszystkiego powinno się dochodzić własną pracą, podatki ustawiać na najniższym poziomie. W życiu realnym wiele zależy od ślepego losu. Zdaniem Rawlsa, nierówności same w sobie nie są złe. Szkopuł w tym, co zrobi z nimi społeczeństwo.
Domyślam się, że podobny eksperyment myślowy można odnieść do skali globalnej. Nie zależy bowiem od nas, czy urodzimy się w dostatniej i bezpiecznej Szwecji, czy biednym i targanym wojnami Sudanie.
Tak. Teraz szerokość geograficzna decyduje o jakości naszego życia. I to się wydaje niesprawiedliwe.
Co na to Rawls?
Książka „Prawo ludów” okazała się dla wielu filozofów rozczarowująca. Według Rawlsa, sprawiedliwy podział może się odnosić wyłącznie do tych dóbr, które są efektem współpracy w obrębie jednego państwa – np. dróg, szpitali, edukacji, pomocy społecznej. Natomiast jeśli patrzymy na świat jako całość, to na pewno istnieje współpraca, sieć powiązań, ale to coś zupełnie innego niż zinstytucjonalizowane państwo. I całe szczęście, powtarza Rawls za Kantem, gdyż takie globalne państwo byłoby albo globalną tyranią, albo globalną anarchią. Tytułowe „prawo ludów” powinno zatem ograniczyć się do minimalnego zbioru zasad regulujących stosunki między narodami, m.in. tolerancji.
Pani się z tym zgadza?
„Prawo ludów” rozbudziło moje zainteresowanie kwestią globalnej sprawiedliwości, ale jednocześnie rozczarowało. Choćby dlatego, że nie odpowiada na pytania: Dlaczego członkowie społeczeństwa mają być lojalni wobec własnego kraju, a nie np. sąsiedniego, który realizuje dokładnie takie same zasady? Odpowiada na te pytania brytyjski myśliciel David Miller, zwracając uwagę na tradycję, kulturę, ducha – powodujące, że dana grupa ludzi tworzy naród. Nurt ten został nazwany narodowym liberalizmem i wydaje mi się najlepiej opisywać rzeczywistość.
Czy jednak owe więzi łączące członków narodu nie prowadzą do ksenofobii, do narodowych egoizmów?
Narodowy liberalizm nie proponuje zamykania się na innych. Ja w swoich pracach koncentruję się na pozytywnych aspektach bycia w relacji z członkami własnej grupy narodowej. To jest naturalne – gromadzenie się we wspólnoty, spośród których najmniejszą jest rodzina. Te relacje są częścią naszego świata moralnego. One go porządkują. Gdy nie mogę udzielić pomocy każdemu (co jest po prostu niemożliwe), świat zostaje jakoś zhierarchizowany i pomagam najpierw tym, z którymi łączą mnie więzy.
To, że ja kogoś kocham bardziej lub silniej się przyjaźnię, w ogóle nie narusza wartości moralnej innego człowieka. Mogę kochać swoje dziecko najmocniej i robić wiele, żeby miało lepiej, ale nie mogę działać na szkodę innych dzieci. To może odnosić się też do państw. W czasie głodu w Etiopii w 1984 r. Izrael ratował czarnoskórych Żydów. Zarzucano mu wówczas, że egoistycznie pomaga wyłącznie swoim pobratymcom. Jeśli możemy uratować kogoś więcej, a ograniczamy pomoc do swoich, to jest to już moralnie wątpliwe. Rzecz w tym, że przy ograniczonych zasobach musimy stosować jakieś preferencje.
Ponowię zatem pytanie: czy poczucie naszości nie osłabia wrażliwości na potrzeby innych, obcych?
Nie, gdyż istnieją również relacje dotyczące wszystkich ludzi. Jesteśmy mieszkańcami jednego świata. Dlatego musimy pamiętać o istnieniu relacji nawet z ludźmi mieszkającymi gdzieś w najdalszych zakątkach globu. Ona także jest źródłem zobowiązań o charakterze moralnym, które mogą i powinny być przetłumaczone na zobowiązania o charakterze prawnym. Globalną współpracę zacieśniają problemy, z którymi musimy się zmierzyć wspólnie – kwestie ochrony środowiska, walki z terroryzmem czy kryzysy ekonomiczne. Wtedy mamy szanse uświadomić sobie konieczność posiadania norm prawnych o charakterze globalnym. Wbrew temu, co głosi Rawls, potrzebne są instytucje uzupełniające relacje między państwami. Ale państwo globalne z tego raczej się nie narodzi.
Nie przekonują pani hasła kosmopolityzmu?
Moim zdaniem, należy znaleźć złoty środek, gdyż nie da się zrezygnować z relacji narodowych. Francis Fukuyama podkreślał w swojej książce „Budowanie państwa”, że – aby zapobiec obecnym zagrożeniom – potrzebne jest tworzenie silnych państw, a nie ich osłabianie. Czyli budowanie sprawnych struktur. Kosmopolici, mając dobre intencje, mogą wylać dziecko z kąpielą. Największym problemem świata są bowiem dysfunkcyjne państwa, które wystawiają swoich obywateli na pastwę losu.
To co robić z głosami typu: zajmijmy się biedą i bezrobociem w Polsce, a potem ewentualnie pomagajmy innym?
Stawianie na równi polskiej biedy ze skrajną nędzą w Afryce jest nieuprawnione. Tam zagrożone jest ludzkie życie i da się uzasadnić, że mamy obowiązek w takiej sytuacji pomóc. Zgodnie z zeszłorocznym raportem ONZ Polska dołączyła do elitarnego grona państw najwyżej rozwiniętych. Już nie jesteśmy krajem biednym i powinniśmy sami zacząć nieść pomoc, a nie jej oczekiwać. Badania pokazują, że większość Polaków zgadza się z tym poglądem.
Powiedziała pani: „da się uzasadnić obowiązek niesienia pomocy”. Czy bogate kraje da się do tego zmusić?
Australijski filozof Peter Singer proponuje – m.in. w wydanej właśnie po polsku książce „Życie, które można ocalić” – by robić to na zasadzie dobrowolności. Założył nawet stronę internetową, na której osoby zobowiązują się do wpłacania jakiegoś procentu rocznego dochodu na rzecz ubogich (jak na razie uczyniło tak m.in. 37 osób z Polski).
Weźmy też Milenijne Cele Rozwoju ONZ, przyjęte w 2000 r. Zgodnie z nimi, do 2015 r. powinno zmniejszyć się ubóstwo dzięki większym środkom przeznaczanym na pomoc przez bogate państwa – 0,7 proc. PKB. Na razie sprostały temu tylko Norwegia, Dania, Luksemburg, Holandia i Szwecja. Polska wydaje na pomoc zaledwie 0,08 PKB, choć Unia chciała, by było to minimum 0,33 proc. Nie grożą bowiem za to żadne sankcje – Cele Milenijne są wyłącznie apelem.
Peter Singer bardzo sugestywnie apeluje do naszej wyobraźni – że nie będziemy żałować drogiego garnituru, rzucając się na ratunek tonącemu dziecku. Powinniśmy przeznaczyć część naszego bogactwa dla umierających z głodu.
Analogia z ratowaniem tonącego dziecka jest nieadekwatna do problemu zwalczania biedy – to, że rzucam się do wody, jest instynktownym działaniem w sytuacji wyjątkowej. Natomiast bieda nie jest nagłym wypadkiem, lecz stanem permanentnym. To problem w dużej mierze instytucjonalny, a nie kwestia comiesięcznej pomocy, której pan czy ja będziemy udzielać. Tu dobrą analogią może być historia kapitalizmu w XIX w. – ludzie, którzy pracowali w fabrykach, nie mieli żadnych praw socjalnych. Fabrykanci z czasem zaczęli budować szkoły, szpitale. Ale to były działania dobroczynne, trwałą zmianę spowodowało dopiero powstanie instytucji państwowych, nadzorujących przestrzeganie praw przyznanych pracownikom.
Studiowała pani prawo, a zajęła się tak szerokim i – bez urazy – abstrakcyjnym tematem jak globalna sprawiedliwość.
Zamierzałam być adwokatem. Jednak w 2004 r., gdy kończyłam prawo, nie było naboru na aplikację adwokacką. Praca naukowa okazała się znacznie ciekawsza niż kancelaria adwokacka. Niewątpliwie miały na to wpływ studia filozoficzne. A w ogóle nie jest to zagadnienie aż tak abstrakcyjne, jak się może wydawać. Zawsze bardziej niż suche teorie interesował mnie konkretny człowiek, który w przypadku problemu globalnej sprawiedliwości znajduje się na końcu rozważań. I faktycznie cierpią.
Marta Soniewicka – doktor nauk prawnych, adiunkt w Katedrze Filozofii Prawa i Etyki Prawniczej na Wydziale Prawa i Administracji UJ. Jest laureatką m.in. stypendium Fundacji na rzecz Nauki Polskiej oraz stypendystką Fulbrighta. Jej zainteresowania naukowe obejmują: filozofię prawa, filozofię polityczną, etykę (w tym bioetykę). Jest autorką wielu publikacji naukowych, m.in. książki „Granice sprawiedliwości, sprawiedliwość ponad granicami” (2010). Obecnie pracuje nad rozprawą doktorską w Instytucie Filozofii UJ na temat koncepcji prawa na gruncie filozofii Fryderyka Nietzschego. Przygotowuje także habilitację na Wydziale Prawa UJ na temat etycznych i prawnych aspektów prokreacyjnych testów genetycznych.