Pół wieku temu tabletka antykoncepcyjna doprowadziła do społecznej rewolucji. Dała kobietom wolność, wyrwała z zaklętego kręgu domowego, pozwoliła decydować o własnym życiu, wejść na serio na rynek pracy.
Jednocześnie utrwalił się stereotyp, że odpowiedzialność za planowanie potomstwa spoczywa na kobiecie. To ona ma wiedzieć, kiedy można, kiedy nie można, to ona ma wykonać odpowiednie badania, zadbać o recepty i prowadzić grę na swoich hormonach.
Dzisiejsza tabletka antykoncepcyjna jest zresztą nieporównywalna z tą sprzed pół wieku, zawierającą drakońskie dawki hormonów. Gdy wynaleziono noretyndrom, substancję podobną do progesteronu, regulującego owulację, Katherine McCormick, filantropka sponsorująca badania, powiedziała: „Teraz potrzebujemy klatki z owulującymi kobietami do eksperymentów”. Próby prowadzono w Portoryko. Skutki uboczne były równie drakońskie jak owe hormonalne bomby. Nudności, bóle głowy, wzrost wagi, spadek libido, pojawianie się męskiego typu owłosienia. Część feministek protestowała, że to zbyt duża ingerencja w organizm kobiety, i namawiała naukowców, by eksperymentowali raczej na własnych genitaliach.
Na długiej liście dostępnych metod antykoncepcji w ostatnim półwieczu pojawiły się także rozmaite rodzaje plastrów hormonalnych, preparaty plemnikobójcze, zastrzyki oraz spirale – wszystkie te wynalazki zaproponowano kobietom. Dlaczego?
Oczywiście, niechciana ciąża bardziej dotyka kobietę niż mężczyznę, więc ma ona większą motywację, by się przed nią zabezpieczać, a przemysł farmakologiczny – by produkcję kierować do niej. Ale też wszystkie podejmowane próby wobec męskiej płodności, z zastosowaniem pigułek hormonalnych, zastrzyków, a nawet implantów wszczepianych ochotnikom pod skórę, okazywały się porażką.