Zgodnie z lansowaną modą na zdrowe odżywianie, sama lista zakupów już nie wystarczy. W sklepie konieczna jest także lupa do studiowania etykiet żywności oraz kalkulator do zliczania tych wszystkich procentów, kalorii i gramów, które każą nam przyswajać dietetycy i inni apostołowie zdrowej diety.
Kiedy zaczął się ten żywieniowy obłęd? Gdy okazało się, że otyłość skraca życie, a większym problemem niż niedożywienie zaczęło być obżarstwo. Cywilizacja rozleniwiła nas do tego stopnia, że nie potrafimy wyczuwać potrzeb własnego organizmu. Chętniej za to korzystamy z podpowiedzi producentów żywności, którzy szybko odkryli, że łatwo omamić konsumenta w reklamie lub przy najbliższym regale sklepowym. Kultura jedzenia na wynos, moda na dania gotowe, porcje przegryzek w coraz większych opakowaniach – oto, czym w ostatnich latach wsławił się przemysł spożywczy. Robienie zakupów przypomina dziś w wielu wypadkach beznadziejną walkę z kulinarnymi pokusami – trudno przejść obojętnie obok słodkich przekąsek czy kalorycznych przysmaków. Dlatego dietetycy radzą osobom próbującym się odchudzić, by szły do sklepu syte.
Sklep pełen pułapek
Ale nie wystarczy wzgardzić kolejną paczką chipsów czy orzeszków ziemnych. Pułapki kryją się tam, gdzie się ich najmniej spodziewamy – np. wśród jogurtów, rzekomo chroniących przed osteoporozą, herbat owocowych (w których zdarza się, iż zamiast prawdziwych owoców, jak sugeruje zdjęcie na opakowaniu, są same aromaty), musli poprawiających koncentrację (bo z magnezem!), soków z czarnej porzeczki polepszających wzrok.
Te zdrowotne obietnice nie zawsze znajdują potwierdzenie w rzetelnych badaniach naukowych.