Pojawienie się nowego „nowego” 10-calowego iPada przywitano z mieszanymi odczuciami. Dotyczy to zwłaszcza posiadaczy poprzedniego modelu (trzeciej generacji), także zwanego nowym. Ci nieszczęśnicy zaledwie parę miesięcy temu wykosztowali się na rewolucyjne urządzenie, by właśnie dowiedzieć się, że dziś za identyczną cenę Apple proponuje procesor aż dwukrotnie szybszy niż wcześniej. Nie ma w tym zagraniu nic nagannego, takie są prawa rynku, coraz krótszy jest żywot gadżetów – ale żeby aż tak krótki? Tę decyzję Apple trudno nazwać w pełni elegancką wobec zagorzałych jego miłośników. A to oni przecież przyczyniali się do budowania jego legendy.
Polscy użytkownicy będą mieli z tym jabłkiem jeszcze większy zgryz. Nie dość, że chcąc kupić komputery Apple w oficjalnej polskiej sieci dystrybucyjnej, są skazani na ceny niewytłumaczalnie wyższe niż w kraju producenta (najuboższa konfiguracja iPada to wydatek prawie 2 tys. zł), to jeszcze przed paroma dniami dowiedzieli się o systemowych podwyżkach w App Store. Takie pestki trudno gryźć z uśmiechem.
Drugi, premierowy, mniejszy iPad też może wywoływać pewne wątpliwości. Apple dostrzegł wreszcie, że w niszy mniejszych, 7-calowych tabletów trwa ożywiona aktywność, i postanowił dokonać inwazji na domenę Nexusów i Kindle. Czy z powodzeniem? Ekran iPada mini ma wprawdzie prawie 8 cali i godną uwagi rozdzielczość (1024 na 768), ale nie jest to osławiona, niezwykła Retina, instalowana choćby w większych iPadach, w której gołym okiem nie sposób dojrzeć pojedynczych pikseli. Procesor też zbliża małego iPada do osiągów nienowego już iPada 2. Podobnie ma się rzecz z kamerą, której parametry nie zwalają z nóg.