Wystarczy kilkunastosekundowa przerwa w dopływie powietrza do płuc, a już pojawia się lęk przed śmiercią. – Nie ma dla lekarza bardziej przykrego widoku niż duszący się człowiek, któremu nie można pomóc – wyznaje prof. Karina Jahnz-Różyk, kierownik Zakładu Immunologii i Alergologii Klinicznej z Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie. Widziała w oczach chorych ten strach. Twarz nabiera nagle sinawego koloru, mięśnie klatki piersiowej kurczą się w spazmach, na szyi nabrzmiewają żyły. Usta próbują łapczywie zaczerpnąć tchu, ale na wykrzywionej twarzy nie ma nic poza rozpaczą i przerażeniem.
Kaszel to nie katar
Oddychanie i krążenie krwi to fundamenty życia. Ale w porównaniu z pracą serca, którą słychać po przyłożeniu ucha do piersi i łatwo wyczuć w postaci fali tętna, płuca napełniają się powietrzem cicho. Co prawda osłuchiwanie klatki piersiowej, wprowadzone przez francuskiego lekarza Rene Laenneca na przełomie XVIII i XIX w., weszło do kanonów badania lekarskiego, ale z umiejętności tej korzystają tylko wyćwiczeni w sztuce medycy, potrafiący zrozumieć znaczenie szmerów, rzężeń, trzeszczeń i świstów. W normalnych warunkach oddychamy bezwiednie. Chcąc się przekonać, jak to jest, gdy brakuje tchu, trzeba wykonać eksperyment: zatkać nos i włożyć głowę pod wodę. Ile uda się wytrzymać bez uczucia narastającej duszności?
Takiej męki, tyle że na co dzień i nie pod wodą, doświadczają osoby z przewlekłą obturacyjną chorobą płuc (POChP), czyli ze zwężonymi oskrzelami, przez które z trudem przeciska się powietrze. Choroba rozwija się podstępnie.