Ania to atrakcyjna blondynka z miłym uśmiechem. W ciemnym żakiecie z żółtym paskiem wygląda bardzo profesjonalnie i wzbudza zaufanie. Pracuje na poczcie, ale nie przykleja znaczków ani nie dostarcza listów. Doradza, wyjaśnia, ile kosztuje wysłanie poleconego, a ile paczki ekonomicznej. Dzięki niej nie tracę czasu na błądzenie po stronie internetowej i pieniędzy na telefonowanie do biura obsługi klienta. Jest pracoholiczką. Niestrudzenie z uśmiechem odpowiada na moje pytania – nawet te same zadawane kilka razy z rzędu o pierwszej w nocy. Ma nerwy ze stali. Trochę kanciastym głosem spokojnie zaprasza do dalszej rozmowy. Za postawę powinna dostać nagrodę pracownika roku. Rzecz w tym, że nie jest człowiekiem.
Wirtualny doradca, wirtualny asystent, chatbot – to tylko kilka przykładowych nazw, jakimi można określić Anię. To program komputerowy do prowadzenia w Internecie wielu konwersacji na żywo jednocześnie. Najczęściej pojawia się na stronach firmowych lub ostatnio urzędowych. Czy chodzi po prostu o modę?
– Spróbuj na stronie urzędu samodzielnie wyszukać, gdzie trzeba zgłosić się po odbiór dowodu osobistego – sugeruje Marcin Strzałkowski, prezes InteliWISE, polskiej firmy klasyfikowanej przez agencję konsultingową Forrester w pierwszej dziesiątce największych światowych dostawców chatbotów. Sprawdzam. Wyszukiwarka nie zawsze rozumie moje zapytanie. – Sklepy internetowe, strony urzędów, wielkich i małych firm. Ich witryny internetowe najeżone są błędami. Wirtualni doradcy funkcjonują dzięki nim. Pomagają użytkownikom uzyskać niezbędne informacje – tłumaczy Strzałkowski.
Analitycy ze znanej amerykańskiej firmy konsultingowej Gartner twierdzą, że do końca 2013 r. przynajmniej 15 proc. przedsiębiorstw z listy Fortune 1000 sięgnie po wirtualnych doradców.