To było piękne wrześniowe popołudnie. – Popijaliśmy na tarasie kawę i przy miłym podwieczorku oswajaliśmy się z moją chorobą – wspomina Wiesława Adamiec, prezes Fundacji Carita Żyć ze Szpiczakiem. – Mąż i syn musieli czuć wewnętrzny niepokój, ale go nie okazywali. Całe szczęście, bo trzeba było zaplanować przyszłość.
Szpiczak? Myeloma? Obie te nazwy nie kojarzyły się pani Wiesławie z niczym. Nie myślała wtedy nawet o tym, że brzmią groźnie, ponieważ nie wiedziała o tej chorobie nic, co mogłoby ją przestraszyć. Odczuwała za to ulgę, że kilkumiesięczna tułaczka po gabinetach lekarskich – z zamiarem wyjaśnienia przyczyn osłabienia, nawracających zapaleń gardła i bólu pleców – przyniosła wreszcie skutek. – Morfologia od dłuższego czasu wskazywała na anemię, ale słyszałam od lekarzy, że taka moja natura. Ból między łopatkami bagatelizowali, mówiąc, że ich też boli przy siedzeniu za biurkiem. Gdy OB urosło do 80, a w wymazie z gardła wykryto pięć rodzajów gronkowca, dostawałam tylko nowe antybiotyki.
Dziś żałuje, że co najmniej o pół roku za długo trwała ta zabawa w ciuciubabkę ze szpiczakiem, bo wystarczyło wykonać jedno badanie oznaczające we krwi poziom białek (co w końcu zrobiła prywatnie po sugestii znajomego lekarza), a cała sprawa wyjaśniłaby się wcześniej i mogłaby szybciej zacząć leczenie. – Wielu chorych przeżywa podobną gehennę – mówi prof. Sławomira Kyrcz-Krzemień, kierownik Kliniki Hematologii i Transplantacji Szpiku Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach. – Gdy pacjenci z niespecyficznymi bólami kręgosłupa lub kości szukają pomocy u neurologów i ortopedów, rzadko któremu przyjdzie do głowy rozpoznanie szpiczaka.