Nauka

Litera prawa a cyfra

Artyści walczą o duże pieniądze za prawa autorskie

Protest przeciw działalności HADOPI. Paryż. Protest przeciw działalności HADOPI. Paryż. chs paris / Wikipedia
Polscy muzycy zakładają związek zawodowy, by bronić zagrożonych interesów. Francuzi mają agencję do ścigania internetowych piratów. Batalia o prawa i pieniądze w cyfrowym świecie wkracza w decydującą fazę.
W ubiegłym roku Parlament Europejski wyrzucił ACTA do kosza. Problemy jednak pozostały.Alexander Farnsworth/BEW W ubiegłym roku Parlament Europejski wyrzucił ACTA do kosza. Problemy jednak pozostały.

Kto nie skacze, ten za ACTA! – krzyczeli rok temu demonstranci tłumnie zgromadzeni na ulicach polskich miast. Szybko dołączyli do nich internauci z innych europejskich krajów, energia protestu zelektryzowała polityków – wielu poczuło, że może odmłodzić wizerunek i dołączyć do cyfrowej fali. W Polsce premier Tusk, choć jego rząd porozumienie podpisał, zmienił zdanie i zaczął lobbować za odrzuceniem ACTA przez Unię Europejską. We Francji prawa autorskie stały się tematem kampanii prezydenckiej François Hollande’a. W Niemczech wyborczymi sukcesami w kolejnych landach pochwalić się może Partia Piratów.

Przypomnijmy, ACTA było przez wiele lat negocjowanym międzynarodowym porozumieniem handlowym. Miało służyć walce z podróbkami towarów i piractwem komputerowym. Krytycy umowy zarzucali, że prace prowadzono w atmosferze niepotrzebnej tajności. I to, że nowy międzynarodowy traktat wymusi na władzach państw sygnatariuszy zaostrzenie ścigania m.in. naruszeń prawa autorskiego, czyli nielegalnej wymiany plików z muzyką, filmami, wydawnictwami. To z kolei prowadzić by musiało do zwiększenia inwigilacji Internetu i ograniczenia swobody komunikowania się w sieci.

To już jednak historia, Parlament Europejski 4 lipca ub.r. wyrzucił ACTA do kosza. Ale problem narasta: w ciągu roku kolejne setki milionów osób dołączyły do grona użytkowników Internetu, a ponad 700 mln osób kupiło smartfony (w Polsce 12 mln). Nowe elektroniczne gadżety to doskonałe narzędzia pracy, zabawy i przestępstwa – wymyślono je po to, żeby nieustannie podłączone do sieci dostarczały użytkownikom strumienia treści. Skąd jednak brać treści, w medialnym żargonie zwane contentem?

Pytanie dla frajerów – odpowie gimnazjalista. Z analiz dr. hab. Jacka Pyżalskiego z Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi, badającego zachowania młodzieży w Internecie, wynika, że 54 proc. gimnazjalistów korzystało z nielegalnych treści w ciągu miesiąca poprzedzającego badanie i tylko 15 proc. żywi zdecydowane przekonanie, że taki proceder powinien być zabroniony. Można lamentować, że rośnie pokolenie „piratów z urodzenia”, rzeczywistości to jednak nie zmieni.

HADOPI

Można podejść do problemu aktywnie, jak Francuzi, którzy już jakiś czas temu wydali walkę nielegalnemu obrotowi treściami w Internecie. Zajmuje się tym HADOPI – działająca od stycznia 2010 r. specjalna instytucja ścigająca cyfrowych piratów. Została wyposażona w ustawowe uprawnienia, umożliwiające monitorowanie sieci oraz egzekucję prawa zgodnie z zasadą do trzech razy sztuka: zostaniesz złapany raz, dostaniesz ostrzegawczego maila. Za drugim razem ostrzeżenie przypomni, że zabawa się kończy, bo przy kolejnej próbie sprawa trafi do prokuratury, a w palecie kar znalazła się nawet cyfrowa banicja, czyli odcięcie od Internetu.

Zwolennicy prawa HADOPI twierdzą, że przyniosło ono pozytywne skutki, przekładające się na zwiększone obroty legalnych kanałów dystrybucji treści. Przeciwnicy, że radykalnie ograniczyło wolność i prywatność internautów, umożliwiając państwowym służbom inwigilację Internetu. François Hollande w kampanii prezydenckiej obiecał przyjrzeć się sprawie, czym po wyborach zajęła się nowa minister kultury Aurélie Filippetti. W grudniu 2012 r. ogłosiła pierwsze wyniki analiz.

Prawo HADOPI nie zyskało wysokich ocen – na ponad milion zainicjowanych procedur ostrzegawczych tylko jedna sprawa zakończyła się w sądzie. Owszem, zmalał ruch na serwisach wymiany plików (tzw. serwisy p2p), internauci przenieśli się po prostu do miejsc, gdzie nie sięga oko cyberpolicji. Ostrożny wniosek – gra raczej niewarta olbrzymiego wysiłku, który nie daje wymiernych efektów, a tylko wprowadza atmosferę represji.

Co więc robić? – Najpierw należy ustalić fakty – twierdzi prof. Ruth Towse z Bournemouth University, ekonomistka zajmująca się przemysłami kreatywnymi. – A wiemy bardzo mało o efektywności działania systemu praw autorskich, o wpływie nielegalnego obrotu treściami na obrót legalny, o efektywności nowych modeli biznesowych. Firmy producenckie i wydawnicze niechętnie dzielą się informacjami, a te, którymi się posługują w publicznej debacie, są mało wiarygodne.

Internauci raczej płacą

Czy prawo autorskie rzeczywiście służy twórcom? I czy pobieranie treści oraz wymienianie się nimi uszczupla dochody z komercyjnego obrotu? Ciekawych informacji dostarcza raport „Copy Culture in the US and Germany” (Kultura kopiowania w USA i Niemczech), opublikowany w styczniu przez badaczy z Columbia University. Okazuje się, że z darmochy w sieci skorzystało 46 proc. Amerykanów i 45 proc. Niemców, nie różnią się więc istotnie pod tym względem od polskich gimnazjalistów. Ważniejsze jednak jest odkrycie, że kopiowanie i wymiana plików to tylko dodatkowa aktywność do legalnego kupowania treści. W Stanach Zjednoczonych amatorzy prywatnej wymiany plików w Internecie kupują przeciętnie o 30 proc. muzyki więcej niż internauci nieuprawiający formalnie tego nielegalnego procederu.

Generalnie miłośnicy darmochy i prywatnej wymiany kupują legalnie zdecydowanie więcej niż osoby w ogóle z Internetu niekorzystające. Obserwacje z USA i Niemiec pokrywają się z wnioskami raportu „Obiegi kultury”, opublikowanego rok temu w Polsce. Internauci deklarują, że są gotowi płacić za treści z sieci: przeciętny Amerykanin miesięcznie 18,79 dol., Niemiec 16,43 euro. Jeśli przemnożyć to przez liczbę internautów w każdym z krajów, da to naprawdę spore kwoty.

Artyści jednak narzekają, że coraz cieniej przędą, że deklaracje nie przekładają się na zakupy. Czy Internet jest dla nich w takiej sytuacji zagrożeniem czy jednak szansą? Odpowiedzi na to pytanie szukał Peter DiCola z Northwestern University School of Law w Stanach Zjednoczonych. Jesienią 2011 r. przebadał ponad 5 tys. amerykańskich muzyków, pytając ich o źródła dochodów. Okazało się, że średnio tylko 12 proc. ich zarobków pochodzi z obrotu prawami autorskimi, czyli ze sprzedaży muzyki w formie płyt, plików cyfrowych czy tantiem. Dodatkowe 10 proc. ze źródeł pośrednio związanych z prawem autorskim.

Skąd się bierze reszta? Najwięcej z występów przed publicznością – 28 proc., potem z uczenia innych – 22 proc., oraz pensji – 19 proc. Oczywiście uśredniona statystyka gubi szczegóły – najwięcej z praw autorskich mają najbogatsi, najbardziej wzięci artyści. Jak jednak muzycy oceniają wpływ Internetu na swoją zawodową kondycję? Przeważają ci, którzy twierdzą, że dzięki niemu zarabiają więcej. Większość ankietowanych chwali sobie, że zyskała większą autonomię (czyli niezależność od wydawców), lepszy kontakt z publicznością oraz możliwość lepszej współpracy z innymi twórcami. Zaskakujące? Niezupełnie, jeśli wziąć pod uwagę, że artysta pracujący dla znanego wydawcy muzycznego dostaje przeciętnie równowartość 9 proc. ceny wyprodukowanego nośnika. Jeśli sprzedaje bezpośrednio w Internecie, zarabia proporcjonalnie dużo więcej, choć w sumie mogą być to kwoty niewielkie.

Niedola artystów

Więc artyści, i to nie tylko muzycy, narzekają. Dlaczego? Bo Internet nie tylko ułatwił piractwo. Sieć spowodowała wzrost konkurencji na kulturalnym rynku i jednocześnie odbiorcy zyskali większą możliwość oceny twórców na podstawie jakości – podkreśla to większość badanych z amerykańskiego studium. Już nie przejdą numery z epoki analogowej, kiedy wystarczyło na albumie nagrać kilka dobrych kawałków, by sprzedać całość zawierającą również chłam.

W Internecie każdy utwór oceniany jest oddzielnie. Przy tym wszystkim przybyło konkurentów, „śpiewać każdy może”, a gusta publiczności także się zmieniają i dzieli się ona na coraz mniejsze nisze. Kulturalna scena składa się więc z długiego ogona coraz mniejszych nisz oraz tłustej głowy supergwiazd, które zarabiają więcej niż kiedykolwiek. – Cyfrowym rynkiem rządzi zasada: zwycięzca bierze wszystko – wyjaśnia Ruth Towse. Doskonale fenomen ten ilustruje kariera koreańskiego rapera PSY, którego wideoklip z utworem „Gangnam Style” był wyświetlony w internetowym serwisie YouTube 1,2 mld razy! Taka popularność przełożyła się na 8 mln dol. i lukratywne zaproszenia do obsługi sylwestrowego wieczoru na Times Square w Nowym Jorku oraz do reklamy emitowanej podczas finału rozgrywek futbolu amerykańskiego. W porównaniu z niegdysiejszymi zarobkami gwiazd pop nie jest to fortuna, ale jednak solidne pieniądze.

Magiczny termin „model biznesowy” pojawia się coraz częściej na łamach popularnej prasy, w gabinetach prezesów i ministrów, a także na ustach twórców. Ci narzekają, że nowe propozycje zarabiania, np. serwisy umożliwiające słuchanie muzyki w zamian za miesięczny abonament, generują znikome honoraria. Zgodnie z informacjami z „New York Timesa” jedno odsłuchanie utworu w takim serwisie jak Spotify przynosi ok. pół centa, żeby więc cokolwiek zarobić, trzeba zyskać uznanie co najmniej setek tysięcy odbiorców. Jak jednak twierdzą badacze rynku, internetowa publiczność będzie szybko rosnąć, a wraz z nią liczba abonentów nowych legalnych serwisów. A zespół Metallica, który dekadę temu doprowadził do upadku Napstera, pierwszego serwisu wymiany plików, upatruje w Internecie główne źródło zysków. Dowód: umowa na wyłączność ze Spotify.

Internet bez granic

W kolejce do potencjalnych pieniędzy ustawiają się nie tylko twórcy, którzy i tak niewiele już mogą wyciągnąć z systemu praw autorskich. Największe emocje wzbudzają rozgrywki między tradycyjnymi producentami i wydawcami oraz przedstawicielami kapitału cyfrowego, koncernami takimi jak Apple, Google, Amazon.

Globalny wymiar Internetu i specyfika gospodarki cyfrowej powodują, że Internetem rządzi kilku oligopolistów. Należący do Apple serwis iTunes kontroluje połowę światowej sprzedaży plików muzycznych i blisko jedną trzecią rynku wideo na życzenie. Co prawda ich pozycji próbują zagrozić nowe inicjatywy, jak pochodzący ze Szwecji Spotify czy francuski Deezer. Na razie jednak serwisy te muszą udowodnić, że są w stanie zarobić na siebie i podzielić się uczciwie z twórcami, a nie tylko zarabiać na cudzym.

Walka nie jest równa, dlatego angażują się w nią rządy państw. Niedawno we Francji Google podpisał porozumienie z wydawcami prasy przewidujące, że internetowy gigant zainwestuje 60 mln euro w poszukiwanie nowych modeli biznesowych, które pozwolą przetrwać gazetom w cyfrowej rzeczywistości. Przedsięwzięciu patronował osobiście prezydent Hollande. W Polsce, od ubiegłorocznych protestów przeciwko ACTA, trwa debata o reformie systemu praw autorskich, bo słabo przystają do świata Internetu, ułatwiającego masowe przeskakiwanie przez tradycyjne bariery ochrony własności intelektualnej. Rozgorzała ona na nowo za sprawą inicjatywy Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, promującego inicjatywę otwartych zasobów kultury, wiedzy i edukacji.

Niezależnie od propozycji pojawiających się w różnych miejscach świata, trzeba pamiętać, że lokalne rozwiązania, choć potrzebne, nie wystarczą. Internet nie zna granic, z czego korzystają tacy potentaci jak Google i Apple, zarabiający krocie na dystrybucji contentu. Zarówno modele biznesowe, jak i rozwiązania prawne muszą uwzględniać ten globalny wymiar. Inaczej skazują się na nieskuteczność lub wręcz śmieszność.

Polityka 08.2013 (2896) z dnia 19.02.2013; Nauka; s. 62
Oryginalny tytuł tekstu: "Litera prawa a cyfra"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Sport

Iga tańczy sama, pada ofiarą dzisiejszych czasów. Co się dzieje z Polką numer jeden?

Iga Świątek wciąż jest na szczycie kobiecego tenisa i polskiego sportu. Ostatnio sprawia jednak wrażenie coraz bardziej wyizolowanej, funkcjonującej według trybu ustawionego przez jej agencję menedżerską i psycholożkę.

Marcin Piątek
28.09.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną