Statystyka jest wyśmienita: zapadalność na gruźlicę w Polsce spada, zachorowania u dzieci są sporadyczne, rzadko występuje zjawisko oporności na leki. Dlaczego w takim razie chorują u nas ci, którzy dbają o swoje zdrowie, co dziesiąty pacjent przerywa leczenie, a wszystkie próby wyprodukowania nowej skutecznej szczepionki od 90 lat kończą się fiaskiem?
– Wszystko to właśnie z winy zaciemniającej obraz statystyki. Same wskaźniki nie oddają w pełni skali problemu – odpowiada dr Tadeusz M. Zielonka, przewodniczący warszawsko-otwockiego oddziału Polskiego Towarzystwa Chorób Płuc. Małgorzata Borowska, członek zarządu dobrze prosperującej spółki w sektorze IT z Warszawy, może coś na ten temat powiedzieć. Właśnie zakończyła pierwszy, 8-tygodniowy cykl leczenia gruźlicy, ma przed sobą kolejne cztery miesiące przyjmowania antybiotyków, ale nie przestaje się zastanawiać, gdzie dopadła ją ta choroba? – Prędzej pomyślałabym, że zachoruję na prostatę niż będę musiała walczyć z prątkami – zaczyna ironicznie swoją opowieść, choć gdy trafiła na oddział w Otwocku, do jedynego na Mazowszu szpitala leczącego gruźlicę, nie było jej wcale do śmiechu.
Takich jak ona jest tu mniejszość w porównaniu z bezdomnymi i żyjącymi na marginesie, którzy chorują na gruźlicę najczęściej. I podczas gdy ci ostatni są nieświadomi zagrożenia i trzeba niemal siłą zatrzymywać ich w szpitalu, by nie rozsiewali prątków, to lepiej sytuowani pacjenci posłusznie wypełniają zalecenia, byle jak najszybciej zapomnieć o wstrząsie, jaki przeżyli, gdy usłyszeli diagnozę. „Poczułam się wtedy taka upokorzona” – zwierzała się w mazowieckim szpitalu siostra zakonna.