W piątkowy poranek okolice Stadionu Narodowego świecą pustką. Tylko policyjne patrole i afisze przypominają, że wewnątrz trwa konferencja COP19, zwana szczytem klimatycznym ONZ. Obrady toczą się od pamiętnego 11 listopada, kiedy w Warszawie spłonęła tęcza na pl. Zbawiciela. Marcin Korolec, wówczas jeszcze minister środowiska, zebrał ostrą krytykę za to, że początek konferencji został ustalony na Święto Niepodległości. Prawica zapowiadała niechybną masakrę, gdy polscy patrioci spotkają się z alterglobalistycznymi bojówkami mającymi ściągnąć do Warszawy.
Tego dnia alterglobaliści jednak zawiedli, a każdy, kto zna historię szczytów ONZ, wie, że największe emocje czekają ostatniego dnia. Wtedy to, po blisko dwóch tygodniach żmudnych negocjacji na różnych szczeblach, sondowaniu wzajemnych interesów, jawnych i ukrytych sojuszy, przychodzi czas na przyjęcie decyzji i dokumentów, które mają wyrażać wspólne stanowisko 194 państw świata. Musi więc być gorąco. Dlatego dziwi poranna cisza na stadionie. Wystarczy jednak zajrzeć do pomieszczeń zajmowanych przez prezydencję szczytu, żeby zrozumieć, że to cisza przed burzą.
Konferencją kieruje kraj gospodarza, czyli personalnie tym razem Marcin Korolec, minister środowiska Polski. Jak co dzień o poranku zbiera swoich ekspertów i negocjatorów, by ustalić plan działań. Bilans otwarcia wygląda fatalnie. W czwartek 21 listopada szczyt opuściły demonstracyjnie organizacje pozarządowe, a media na całym świecie kupiły ich komunikat – od brytyjskiego „Guardiana” po polskie bezpłatne „Metro” z czołówek biją tytuły: skandal, konferencja zakończyła się fiaskiem! Największe gromy lecą na polski rząd i Marcina Korolca. Oskarżani są o blokowanie negocjacji w imię interesów polskiego sektora węglowo-energetycznego.