O wirusowym zapaleniu wątroby typu C można często usłyszeć: ukryta epidemia, podstępny zabójca, bomba z opóźnionym zapłonem. Prawdziwą bombą okazała się jednak informacja, że w Polsce jest dwukrotnie mniej zakażonych wirusem HCV (Hepatitis C Virus), niż do tej pory sądzono. W raportach przesyłanych Światowej Organizacji Zdrowia z liczby ponad 750 tys. musimy zejść do 350 tys. Można się z tego tylko cieszyć, ale skąd tak duża rozbieżność danych?
– Dotychczasowe szacunki wynikały z błędnej interpretacji badań przesiewowych – uważa dr Małgorzata Stępień z Zakładu Epidemiologii Państwowego Zakładu Higieny. Po pierwsze, winne temu były same testy do oznaczania przeciwciał, niedoskonałe i jeszcze kilka lat temu wskazujące obecność choroby nawet u osób, które nigdy nie miały kontaktu z wirusem. Po drugie, zawiniła oszczędność.
Gdyby zbierający dane przestrzegali standardów i pamiętali, by każdy dodatni wynik po pierwszym badaniu weryfikować drugim (do czego zobowiązują zalecenia producentów testów nawet najnowszej generacji, o większej czułości), nie byłoby tylu fałszywych wskazań. – Ale to kosztuje i zabiera więcej czasu, więc wybierano drogę na skróty – podsumowuje dr Stępień, która w zespole kierowanym przez dr Magdalenę Rosińską w Narodowym Instytucie Zdrowia Publicznego PZH realizuje współfinansowany przez Szwajcarski Program Współpracy projekt usprawnienia diagnostyki wirusa HCV.
Uwaga na drobne zabiegi
Dlaczego w innych krajach 75 proc. zakażonych już na wczesnym etapie zdaje sobie sprawę ze swojej choroby i poprzez zmianę trybu życia może spowolnić jej przebieg, a u nas odsetek ten nie przekracza zaledwie 15 proc.? Na to pytanie chcą właśnie odpowiedzieć epidemiolodzy. Jeśli uda im się ustalić, u kogo najczęściej dochodzi w Polsce do zakażenia, wreszcie pojawi się argument, by zacząć badać najbardziej zagrożonych.