Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Nauka

Szpital przemienienia

Rezydenci i stażyści to kręgosłup każdego szpitala. Co robią?

Mury szpitali są przesiąknięte wonią środków odkażających, ale również ludzkimi historiami. Mury szpitali są przesiąknięte wonią środków odkażających, ale również ludzkimi historiami. Vetta / Getty Images
Wydana właśnie w Polsce książka francuskiego lekarza stażysty to prawdziwy dowód, że słowem można leczyć.
Baptiste BeaulieuJean-Marc Gourdon/www.horizonvertical.fr Baptiste Beaulieu

Tekst ukazał się w POLITYCE w sierpniu 2014 r.

Każdy pacjent zjawia się w szpitalnej izbie przyjęć z własną niepowtarzalną historią. Rzadko ktoś się tym interesuje, bo poza ustaleniem najważniejszych faktów – co boli, od kiedy, jak to się zaczęło – osoby mogące zostać kronikarzami tych opowieści nie mają czasu na ich wysłuchanie. Nie przychodzi im też do głowy, by wdawać się z chorymi lub ich rodzinami w dłuższe rozmowy. Trzeba zszyć ranę, założyć opatrunek, ewentualnie skierować chorego na oddział, gdzie zajmą się nim w równie bezceremonialny sposób: przebiorą w koszulę szpitalną, wskażą łóżko, na którym wkrótce zawiśnie kartka z wykresem temperatury.

Choroba odbiera dobre samopoczucie, urodę, ale w szpitalu odziera także z intymności. Cycek z ósemki, wyrostek spod okna – w lekarsko-pielęgniarskim żargonie w pamięć personelu szybciej wbijają się narządy i zepsute części ciała niż nazwiska ludzi, którzy mogliby coś o sobie opowiedzieć. Może dlatego wykafelkowane lub pokryte lamperią sale wydają się jeszcze mniej przytulne – zapełniają je ludzie, a jednak w zależności od zajmowanego piętra i oddziału to tylko żołądki, oczy, serca, płuca...

Niełatwo takie miejsce oswoić. Mają z tym problem także młodzi lekarze stażyści, którzy po kilkuletniej obecności w roli uczących się studentów trafiają tutaj na dłużej. Trudno im, nieskażonym jeszcze rutyną ani złymi nawykami przełożonych, przywyknąć do atmosfery niejednokrotnie bliskiej koszarom. Jeszcze nie wchodzą do sal chorych bez pukania (chyba że oddziałowa zwróci im uwagę: „To nie Wersal, doktorku!”), nie odwracają na korytarzu głowy, gdy chory próbuje o coś zapytać (choć ze względu na brak doświadczenia nie mają wiele do powiedzenia). Po zakończonej wizycie, gdy orszak ordynatorski niczym święta procesja opuszcza salę, mają w sobie jeszcze odruch, by przykryć kołdrą obnażonego pacjenta, który po operacji nie może sam ruszyć ręką.

Polityka 33.2014 (2971) z dnia 11.08.2014; Nauka; s. 70
Oryginalny tytuł tekstu: "Szpital przemienienia"
Reklama