Żyjemy w społeczeństwie spektaklu, zmuszeni do ciągłej autokreacji i mierzenia się z zewnętrznymi standardami, coraz mniej mamy bezpiecznych przestrzeni, w których wypada pytać i błądzić. Technologiczna mediacja sprawia, że łatwiej podzielić się głęboko skrywaną obawą czy intymnym pytaniem z bezosobową wyszukiwarką niż przyjacielem. Człowiek jeszcze sobie coś pomyśli. Internet, nasz najcierpliwszy powiernik, wszystko zniesie, o nic nie spyta, nie osądzi. Ale wszystko zapamięta.
Jedną z pikantniejszych informacji ujawnionych przez Edwarda Snowdena był wewnętrzny dokument amerykańskiej National Security Agency (NSA) potwierdzający, że pracownicy agencji przeglądają zdjęcia załączane do maili i w związku z tym są narażeni na kontakt z amatorską pornografią. Na to wyznanie internet zareagował raczej śmiechem niż oburzeniem. Naruszenie niespersonalizowanej, bliżej nieokreślonej intymności nie boli. Zupełnie co innego niż nagie zdjęcia powszechnie znanych i podglądanych kobiet, wykradzione z chmury Apple i rzucone na pastwę internetowego forum.
To jedno zdarzenie zrobiło więcej dla cyfrowej edukacji użytkowników internetu niż wszystkie wykłady na kanwie technicznych rewelacji Snowdena. Afera z aktorką Jennifer Lawrence w roli głównej unaoczniła, że umieszczając dane w tzw. chmurze, naprawdę tracimy nad nimi kontrolę. Abstrakcyjne serwery zyskały na realności, a niewidzialni zwykle pośrednicy – tacy jak Apple – na podmiotowości. To od ich polityki i modelu biznesowego zależy, w jakim stopniu nasze dane będą chronione i czy trafią w ręce amerykańskich służb lub na żer internetowych tabloidów. Sami daliśmy im tę władzę i obdarzyliśmy zadziwiającym zaufaniem – nierzadko większym niż w przypadku banków czy ubezpieczycieli. Giganci pokroju Facebooka i Google chętnie z tej władzy korzystają, planując ekspansję w takich obszarach, jak usługi finansowe czy medyczne.