Na początku XXI w. rachunek był prosty – kto chciał konkurować na globalnym rynku, przenosił produkcję do Chin. Wielokrotnie niższe koszty pracy, zdyscyplinowana i posłuszna siła robocza, słabsze normy ekologiczne, gigantyczny rynek wewnętrzny przyciągały jak magnes. Steven Jobs, legendarny założyciel i szef koncernu Apple, tłumaczył prezydentowi Barackowi Obamie – produkcja iPhone’ów i iPadów nie wróci do USA, nie opłaca się.
Tim Cook, następca przedwcześnie zmarłego Jobsa, jeszcze jako jego podwładny osobiście zamykał ostatnią fabrykę Apple w Stanach Zjednoczonych. Dekadę później wysłał na Twitterze zdjęcie z linii produkcyjnej w Austin w Teksasie, na którym przygląda się robotnikowi montującemu najnowszy komputer Mac Pro. W innej fabryce nieopodal wytwarzane są procesory typu A zasilające większość gadżetów Apple. To nie wyjątek, Jeff Immelt, szef przemysłowego konglomeratu GE, napisał w „Harvard Business Review”, że znowu opłaca się produkować w USA pralki i lodówki. Ba, dociekliwi reporterzy magazynu „The Atlantic” odkryli, że nawet słabo zaawansowany technologicznie przemysł odzieżowy zaczyna odżywać w Ameryce.
Powrót z kryzysu
Skąd ten powrót miłości do przemysłu? Przecież w ciągu pierwszej dekady XXI w. z amerykańskich fabryk zwolniono 5,7 mln robotników – 33 proc. pracujących w tym sektorze! Co jednak ciekawe, udział produkcji przemysłowej w strukturze dochodu narodowego nie zmienił się i utrzymał na poziomie ok. 12 proc. PKB. Z punktu widzenia tracących pracę robotników to słaba pociecha, dla analityka gospodarczego informacja jest jednoznaczna – wytwarzać tyle samo mniejszym kosztem oznacza, że musiał nastąpić radykalny wzrost wydajności.