Za każdym razem przyrzekamy sobie to samo: tych świąt nie spędzę przy stole. Zjem mniej niż poprzednio, wybierając lekkie surówki, chude mięso bez zawiesistych sosów, na deser tylko owoce. Ale co to za Wielkanoc bez sałatki warzywnej z majonezem, jajek, białej kiełbasy, pasztetów i lukrowanych ciast? Znów więc po pięciodaniowym obiedzie (co najmniej 2,5 tys. kalorii, czyli przekroczona przeciętna norma dzienna) trzeba poluzować pasek w spodniach i pojawia się zmęczenie jak po nie byle jakim wysiłku. Co takiego jest w świątecznym ucztowaniu, że odczuwamy po nim znużenie? Czy jesteśmy uzależnieni od ciężkostrawnych potraw, a grzech obżarstwa natura każe odespać?
Jeszcze do niedawna naukowcy niewiele wiedzieli o doznaniach zmysłowych podczas spożywania posiłków. Intuicyjnie każdemu robi się przyjemnie, kiedy na język trafiają smakołyki, ale czy odczuwanie rozkoszy to cel odżywiania – można wątpić. Sokrates przestrzegał: „Powinniście jeść, aby żyć, a nie żyć, aby jeść”. Przez ostatnie półwiecze chyba zbyt ściśle zaczęto stosować się do tej reguły.
Według prof. Małgorzaty Kozłowskiej-Wojciechowskiej z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, kierującej studium podyplomowym z zakresu psychodietetyki w Wyższej Szkole Psychologii Społecznej, to właśnie zapomniana przy stole przyjemność jest doznaniem, które ożywia jedzenie i sprawia, że staje się ono dla nas satysfakcjonujące. Kulinarną frajdę zawdzięczamy zmysłom, które na pozór w prosty sposób – za sprawą wzroku, węchu i smaku – przetwarzają bodźce w impulsy nerwowe i przekazują je do mózgu. Zaskakujące odkrycia komplikują jednak dotychczasowe pojmowanie tego mechanizmu.
Rozróżniamy co prawda tylko pięć smaków – słony, słodki, kwaśny, gorzki i najpóźniej odkryty umami (od japońskich słów umai – dobry, i mi – smak, o charakterze mięsno-rosołowym) – ale intensywność każdego z nich determinowana jest przez widok potrawy, jak i jej aromat.