Podobno wśród amerykańskich inżynierów lotnictwa krąży stary dowcip: kto zajmie miejsce w kokpicie samolotów przyszłości? Człowiek i pies. Człowiek po to, żeby karmił psa. A pies po to, żeby gryzł człowieka, jeśli ten będzie próbował czegokolwiek dotknąć. Ten „suchar”, jak się dziś określa dowcipy z brodą, nabrał świeżości po tragicznej katastrofie niemieckiego airbusa, której przyczyną były – najprawdopodobniej – psychiczne problemy drugiego pilota.
Medialna dyskusja o zapobieganiu podobnym – choć niezwykle rzadkim – tragicznym wypadkom poszła w dwie strony. Zaczęto się domagać, by kokpit był cały czas w pełni obsadzony, czyli by na dwóch fotelach pilotów zasiadali ludzie. Nawet jeśli jeden z nich musiałby na chwilę wyjść, to jego miejsce zajmowałby członek personelu pokładowego. Czy takie procedury rzeczywiście okazałyby się skuteczne wobec samobójczych zamysłów jednego z pilotów? To ciekawe pytanie, ale znacznie bardziej interesujące są postulaty, które idą w zupełnie przeciwną stronę: zamiast zapełniać kokpit powinniśmy na poważnie rozważyć całkowite pozbycie się z niego pilotów.
Precz z rakiety
Dyskusja na ten temat trwa nie od dziś. Ze szczególną siłą toczyła się ona w okresie powstawania amerykańskiego programu lotów załogowych w kosmos. Przy okazji 40 rocznicy lądowania pierwszych ludzi na Księżycu prof. David A. Mindell z Massachusetts Institute of Technology opowiadał na łamach POLITYKI (29/09) o kulisach projektu Apollo. Według niego za symboliczny początek sporu o to, kto powinien siedzieć za sterami pojazdów kosmicznych, można uznać wystąpienie Wernhera von Brauna, nazistowskiego inżyniera i współtwórcy rakiet balistycznych V-2, po wojnie pracującego dla USA.