Święty Andrzej został wrobiony w tę historię całkiem przypadkowo. Najpierw za sprawą hiszpańskich misjonarzy, którzy w XVIII w. w zapale ewangelizacyjnym nadawali wszystkim miejscom i miejscowościom zachodniego wybrzeża Ameryki nazwy pochodzące od imion świętych. Między innymi imię św. Andrzeja nadali niewielkiemu jezioru w pobliżu Zatoki San Francisco. Potem – za sprawą uczonego z pobliskiego Uniwersytetu w Berkeley, który tę nazwę przejął dla pewnej, niewielkiej, jak sądził, struktury tektonicznej związanej z tym jeziorem. W ten sposób święty Andrzej został patronem potwora.
Potwór świętego Andrzeja kształtem przypomina węża. Bardzo długiego, bo liczącego sobie 1200 km, i wygrzewającego się na skałach i plażach od Zatoki Kalifornijskiej na południu po Przylądek Mendocino na północy. Potwór ma naukową nazwę – uskok San Andreas.
Nie byłby on specjalnie znany i nie kręcono by na jego temat filmów, gdyby nie przedziwna skłonność ludzkości do wznoszenia swoich siedzib w miejscach szczególnie narażonych na wielkie katastrofy przyrodnicze – powodzie, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów. Najstarsze centra cywilizacyjne – Mezopotamia, Grecja, Italia, jak i wielkie aglomeracje współczesności – Tokio czy Mexico City dziwnym trafem ulokowały się w takich miejscach. Szczególnie zdumiewająca jest lokalizacja dwóch metropolii kalifornijskich – Los Angeles i San Francisco. Ich założyciele, hiszpańscy misjonarze, wybrali miejsca położone dokładnie na linii przebiegu tego jednego z najpotężniejszych i najaktywniejszych uskoków na naszej planecie.