Nigdy nie jest dobrze, kiedy politycy – nawet tylko ci, którzy zajmują się polityką zdrowotną – wpadają w zachwyt nad samymi sobą. Dlatego z tym większym sceptycyzmem podchodzę do słów Sekretarza Generalnego ONZ Ban Ki Muna, bynajmniej nie speca od zdrowia, który właśnie zapowiedział ostateczne rozprawienie się z wirusem HIV i obiecał w ciągu najbliższych 15 lat „zakończenie epidemii AIDS”.
Wielu już było proroków, którzy przez swoje różowe okulary widzieli bliski schyłek tej czy innej epidemii, a później wszyscy bardzo się dziwili, że zagrożenie wcale nie minęło. Największym problemem AIDS nie jest dziś to, że młodzi ludzie - jak było to 30 lat temu – umierają w ciągu kilku miesięcy. Ani brak leków dla małych dzieci, które zakażały się od chorych matek (również pozbawionych leczenia).
Jeśli porównać efekty kuracji z lat 90. do tych, które nawet w krajach rozwijających się są dostępne obecnie, za nieporównywalnie niższe ceny – to rzeczywiście można w każdym raporcie na temat sytuacji pacjentów stawiać same piątki z plusem. I zakładać, że kiedy wszystkim wymagającym leczenia podamy te niedrogie i w miarę skuteczne pigułki – problem sam się rozwiąże, bo zagrożenie przeniesieniem wirusa na innych spadnie praktycznie do zera.
Ale Sekretarz Generalny ONZ zapomniał w swoim optymistycznym raporcie o takim kraju jak Polska i nie przeczytał najnowszego sprawozdania Najwyższej Izby Kontroli w tym środkowoeuropejskim państwie na temat HIV i AIDS. Wnioski są jaskrawo odmienne.
Dlatego Panie Sekretarzu, pańska organizacja wraz z prywatnymi fundacjami wyłożyła w tym roku 22 mld dolarów na pomoc dla krajów Afryki i Azji, by mogły skutecznie walczyć z epidemią.