Tegorocznego Nobla w dziedzinie medycyny podzielono na dwie części. Połowę nagrody przyznano amerykańsko-japońskiemu duetowi pogromców pasożytów, zaś drugą połowę odbierze w grudniu – jeśli zdrowie 85-letniej laureatce pozwoli – Chinka Tu Youyou za odkrycie leku na malarię. Chińczycy z właściwą sobie dumą przyjęli wiadomość o uhonorowaniu swojej obywatelki, choć miejscowi korespondenci zagranicznych mediów zauważyli, że tak prestiżowy laur akurat dla tej badaczki wprawił wielu w konsternację.
Co prawda w minionych latach podobnego zaszczytu dostąpiło czterech urodzonych w Chinach fizyków, ale ich kariera rozwinęła się na Zachodzie. Dr Tu (Youyou to imię nadane jej przez ojca) całe zawodowe życie spędziła w Chinach, które od lat marzyły o Noblu dla swojego reprezentanta w jednej ze ścisłych dyscyplin naukowych. Tylko nikt się nie spodziewał, że aspiracje te może urzeczywistnić farmakolożka z Chińskiej Akademii Medycyny Tradycyjnej.
Pod wpływem noblowskiego werdyktu odżyła debata na temat wartości chińskiej medycyny ludowej, w Polsce kojarzonej najczęściej z akupunkturą, choć w rzeczywistości opartej na roślinach i ezoterycznych teoriach uzdrawiania ciała. Tradycjonaliści chwycili wiatr w żagle, ciesząc się, że ten Nobel to zwycięstwo natury nad chemią.
Komitet Noblowski w uzasadnieniu stanowczo jednak stwierdził, że werdykt nie jest wyrazem uznania dla medycyny chińskiej, której zarzuca się brak solidnych podstaw naukowych, lecz dla samej dr Tu, która przestrzegała w pracy „określonych procedur badawczych”. „Czuję i szczęście, i smutek – przyznał cytowany przez zagraniczne media profesor historii medycyny z Pekinu Liu Changhua. – Powód satysfakcji jest oczywisty: lek artemizyna ratuje życie tysiącom ludzi.