Sprawa wydaje się prosta. Ziemia otoczona atmosferą działa jak cieplarnia – przedostające się promieniowanie cieplne Słońca nie odbija się od jej powierzchni, by wrócić w kosmos, lecz jest przechwytywane przez różne zbiorniki ciepła, z których najważniejsze są znajdujące się w atmosferze gazy. Cząsteczki niektórych z nich, jak dwutlenku węgla i metanu, obdarzone są wyjątkową „umiejętnością” przechwytywania ciepła, dlatego nazywa się je gazami cieplarnianymi.
Bez efektu cieplarnianego życie na Ziemi byłoby niemożliwe, to dzięki niemu temperatury na jej powierzchni nie skaczą w ekstremalnych przedziałach tak jak na planetach pozbawionych atmosfery. Dziś jednak o efekcie cieplarnianym mówimy głównie z niepokojem, bo to on umożliwił globalne ocieplenie – proces systematycznego wzrostu temperatury atmosfery, który osiągnął w tym roku 1 st. Celsjusza powyżej poziomu, jaki obserwowano w czasach przed rewolucją przemysłową.
Głównym odpowiedzialnym za tę zmianę jest człowiek, który odkrył, że ukryta w ziemi energia zgromadzona w pokładach węgla, ropy naftowej, gazu ziemnego może być wykorzystana jako paliwo napędzające cywilizacyjną rewolucję. Trwa ona niezmiennie mniej więcej od połowy XVIII w., zainicjowana na Wyspach Brytyjskich ogarnęła pod koniec XX w. cały świat. To właśnie dzięki niej setki milionów Chińczyków wydźwignęło się ze skrajnej biedy, w jakiej żyli jeszcze przed dwiema dekadami. Rachunek był prosty: wzrost PKB o 10 proc. rocznie, jakim chińska gospodarka mogła się pochwalić w latach 90. i pierwszej dekadzie XXI w. oznaczał, że wytwarzana zamożność kraju podwajała się przeciętnie co 7 lat. I jeśli w 1990 r. PKB Chin osiągnął 392 mld dol., to w 2014 r. odpowiadał już kwocie 10,5 bln dol.
Z podobną dynamiką rozwijała się już Korea Południowa, nigdy wcześniej jednak takie tempo zmiany nie dotyczyło społeczeństwa liczącego 1,3 mld ludzi.