Zwrot „Polska resortowa” opisuje taki podział i stan zarządzania, przy którym ministerstwa, agencje i organy administracji bardzo słabo się ze sobą komunikują, a zamiast porozumiewać się, koncentrują na pilnowaniu i powiększaniu stanu posiadania. Niczym w epoce feudalnej prestiż instytucji i jej kierownictwa w większym stopniu zależy od zasobów, jakie kontroluje, a w mniejszym od efektywności realizacji zadań publicznych. W rezultacie resorty zamiast współpracować, konkurują ze sobą, co utrudnia lub uniemożliwia realizowanie projektów rozwojowych wymagających współdziałania wielu sił.
Doskonałym przykładem, jak Polska resortowa blokuje rozwój, jest informatyzacja kraju, a raczej nieustanne z nią od lat kłopoty. Inne wyzwanie, z którym państwo poradzić sobie nie może, niezależnie od rządzącej opcji, to innowacyjność. Zwiększenie innowacyjności, podobnie jak skuteczna informatyzacja, wymaga zaangażowania i współdziałania wielu sił: administracji, biznesu, nauki, edukacji, partnerów społecznych. Wszyscy o tym wiedzą, a przynajmniej, podobnie jak obecnie wicepremier Morawiecki, mówią, że wiedzą. Polska resortowa ma się jednak ciągle dobrze i kpi sobie z ambitnych politycznych deklaracji. Dlaczego?
Ciekawą podpowiedź proponują Tomasz Szlendak i Arkadiusz Karwacki, socjologowie z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. W swych badaniach nie zajmowali się Polską resortową na poziomie centralnym, lecz spojrzeli na dół, na poziom samorządowy i realia tzw. współpracy międzysektorowej, czyli kooperacji między administracją, instytucjami publicznymi, organizacjami pozarządowymi i biznesem.