Czy niewydolność serca – z którą zmaga się w Polsce ponad 700 tys. osób – zasługuje na to, by nazywać ją nową epidemią XXI w.? Mamy nadmierną skłonność do nadawania zwykłym rzeczom wielkich nazw, więc i epidemia w tym kontekście może razić, podobnie jak narodowy program zapobiegania i leczenia tej choroby, o którego utworzenie zaczęli zabiegać kardiolodzy. Jeśli epidemia ma zatrważać, a narodowy podnosić rangę, to i tak za mało, by obudzić społeczną świadomość. Podniosłym nazewnictwem nie da się zmienić ludzkich nawyków (a w przypadku tej choroby jest na to już po prostu za późno) ani tym bardziej systemu opieki, który akurat w Polsce wymaga gruntownej przebudowy.
Jesteśmy jedynym krajem w Europie, gdzie przy zaostrzeniu niewydolności serca niemal każdy chory trafia do szpitala, choć przy lepiej zorganizowanej pomocy ambulatoryjnej można by jej udzielać w przychodni lub domu. Decydujące jest wczesne rozpoznanie objawów (obrzęki wokół kostek, nocna duszność, łatwe męczenie) oraz lepsza współpraca między lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej a kardiologami. Wydaje się więc, że koordynacja powinna być słowem kluczowym, które zapewniłoby zmianę podejścia do leczenia niewydolności serca, i od niej należałoby zaczynać każdy program zapobiegania lub leczenia tej choroby.
Mamy od kilku lat coraz lepsze wyniki w ratowaniu ofiar zawałów serca i wciąż złe, jeśli chodzi o roczną i pięcioletnią przeżywalność tych pacjentów. Kardiologia interwencyjna świetnie radzi sobie z udrażnianiem naczyń wieńcowych, ale gdy po wypisaniu chorych do domu niepotrzebna jest już wysokospecjalistyczna opieka i trafiają oni pod skrzydła poradni rodzinnych, zaczyna się dziać nie najlepiej: brakuje nadzoru nad regularnym przyjmowaniem leków, ginie gdzieś monitoring stanu zdrowia, wczesne sygnały o pogorszeniu wydolności serca nie są w porę wychwytywane.