Dziewięć miesięcy temu Rafał Kątny czuł się doskonale. Najbliżsi zwracali mu uwagę, że zaczyna mieć żółty odcień skóry, ale był przecież luty i w sztucznym świetle trudno się było tego dopatrzyć. Zmieniał pracę i to było najważniejsze. Nowa firma wysłała go na badania okresowe, więc oddał w laboratorium krew i czekał na wyniki. Telefon z przychodni z pilnym wezwaniem odebrał jeszcze tego samego dnia. Wieczorem miał już skierowanie do szpitala, gdzie z izby przyjęć trafił natychmiast na oddział.
– Wszystko działo się błyskawicznie – wspomina. Niepokój lekarzy wzbudziły fatalne parametry wydolności wątroby, mimo że czuł się nieźle. Dopiero z każdym następnym dniem było coraz gorzej. – Słabłem, żółkłem, puchłem. Po tygodniu wysiadły nerki, obrzękniętych stóp nie mogłem zmieścić nawet w klapkach.
Prof. Piotr Milkiewicz, kierownik Kliniki Hepatologii i Chorób Wewnętrznych Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, który opiekował się wtedy 41-letnim Rafałem, w obrazowy sposób opisał mu jego stan: „Jest pan na bardzo głębokiej wodzie”. – Pokażcie mi brzeg, to do niego dopłynę – odparł bez wahania.
Czy już wtedy brał pod uwagę, że przeszczepienie wątroby to jedyny ratunek? – Tak poważna operacja wydawała mi się irracjonalna. Nie czułem, że umieram i jestem skazany na ten ostateczny krok.
Wiele osób nie dopuszcza do siebie myśli, że z dnia na dzień mogą trafić na listę oczekujących na nowy narząd. W przypadku transplantacji wątroby co dziesiąta jednak to zabieg ratunkowy, gdy dochodzi do nagłej niewydolności. Trudno się na taką sytuację przygotować. – Zawsze byłem gorącym zwolennikiem przeszczepień – podkreśla Rafał. – Nosiłem przy sobie zgodę na oddanie organów po śmierci.