Poznaliśmy ich bardzo dobrze. Stali się wizytówką państwowej służby zdrowia i autorami najgłośniejszego chyba strajku lekarzy. Uświadomili pacjentom, że za tyle pieniędzy, ile na leczenie i utrzymanie szpitali przeznacza Polska, nie da się tego robić na światowym poziomie. Tymczasem każdy chory domaga się najlepszych leków, najdoskonalszych specjalistów. Najlepiej natychmiast, bez kolejek.
Gdy zaczęli głodować i rezygnować z dyżurów, na które kazano im przychodzić mimo przekroczonego wymiaru czasu pracy, niektórzy pytali: kim są ci krnąbrni rezydenci, jakie mają obowiązki i uprawnienia? Teraz wiadomo o nich wszystko: że to najmłodsi lekarze, między 27. a 35. rokiem życia, którzy po studiach, rocznym stażu i końcowym egzaminie odbywają kilkuletnią specjalizację. Mogą robić to, co doświadczeni lekarze: badać, operować, wystawiać recepty, wydawać zlecenia. Lecz jednocześnie są najtańszą siłą roboczą, bez której cały system szybko by się zawalił.
Niebezpieczny szpital
To dozwolone w majestacie prawa wykorzystywanie rezydentów nie jest wyłącznie polskim wymysłem. Kilka lat temu ukazała się książka młodego francuskiego medyka Baptiste Beaulieu, który opisał w niej, jak zdobywał zawodowe szlify, całymi tygodniami nie wychodząc poza teren szpitala. W USA bywa jeszcze gorzej – po dwóch latach pracy (często po 120 godzin w tygodniu) 60 proc. najmłodszej kadry medycznej ma w tym kraju objawy silnego wypalenia zawodowego. Teraz na polski rynek trafia dziennik napisany przez rezydenta z Wielkiej Brytanii, a tytuł „Będzie bolało” brzmi jak ostrzeżenie: Czytelniku, który jesteś, byłeś lub zapewne będziesz kiedyś pacjentem, wiedz, że z punktu widzenia młodego lekarza szpital to miejsce niebezpieczne. Pełne ludzkich tragedii, ale czasem też ludzi, którzy potrafią wszystkim wokół zohydzić każdy dzień.