Dwa–trzy razy w roku zaglądają do mnie świadkowie Jehowy. Jedną z takich wizyt pamiętam szczególnie wyraźnie. Moimi rozmówczyniami były dwie panie emanujące autentycznym zapałem misjonarskim. Kiedy usłyszały, że jestem areligijny, wcale się nie zniechęciły. – Nie zastanawia pana wspaniałość kosmosu i doskonałość rządzących nim praw? Nie pomyślał pan, że jedno i drugie jest świadectwem mocy i boskości Stwórcy? – Jestem astronomem – zacząłem. – Och, to wspaniale! – ucieszyły się, nie dając mi skończyć. – To musi pan dobrze wiedzieć, jak fantastycznie przystosowana jest Ziemia do naszych potrzeb! Ma powietrze, żebyśmy mieli czym oddychać, i wodę, żebyśmy mieli co pić. Słońce ogrzewa ją ani za słabo, ani za mocno – w sam raz, żeby rodziła plony i dostarczała nam pożywienia. Jest tak ukształtowana, żebyśmy na widok majestatycznych krajobrazów mogli odczuwać podziw i zachwyt, a przede wszystkim wdzięczność, bo ta cudowna planeta jest dowodem na to, że Bóg o nas dba.
Porozmawialiśmy jeszcze trochę, po czym rozstaliśmy się w przyjaźni, pozostając przy swoich wizjach Ziemi i kosmosu. Niedługo później pojawiła się książka „Tylko sześć liczb” autorstwa Martina Reesa – jednego z najwybitniejszych współczesnych astrofizyków, nagrodzonego przez królową Elżbietę II szlachectwem i godnością Astronoma Królewskiego. Tytułowe liczby to tzw. parametry kosmologiczne, które determinują przebieg ewolucji Wszechświata. Rees omawia je kolejno i konkluduje, że stosunkowo niewielka zmiana którejkolwiek uniemożliwiłaby pojawienie się życia. I to nie tylko na Ziemi, lecz w całym kosmosie. Kosmetyczne przeformułowanie tego suchego z pozoru stwierdzenia ujawnia jego potężny ładunek emocjonalny: istniejemy dzięki dokładnemu dostrojeniu (ang.